Relacja z 9. edycji Festiwalu Filmu i Sztuki „Dwa Brzegi” Cz.1

Tegoroczne „Dwa Brzegi” były czwartą edycją festiwalu, na której miałem okazję być i nie da się nie dostrzec tego, jak mimo tylko trzech miejsc projekcji w samym Kazimierzu („energetyczne kino PGE”, „Kino Perła” i „Kino pod Srebrną Gwiazdą”) impreza rozrasta się pod względem ilości koncertów, spotkań i imprez towarzyszących. Można było spotkać się ze sporą częścią reżyserów_ek nagłośniejszych z filmów festiwalu, całość otworzył świetny koncert Wojciech Mazolewski Quintet, codziennie odbywały się w klubie festiwalowym pomniejsze koncerty i wykłady, a w razie filmowego niedosytu można było odwiedzić emitujące głównie klasyczne obrazy „Kino za rogiem” albo udać się do Janowca. Tyle z dobrych wiadomości. O złych nie będę pisał, bo chore upały, które wówczas (1-8 sierpnia) panowały w Kazimierzu, większość z nas poznało w praktyce. Napiszę kilka słów o filmach, które dopiero będą wchodziły na ekrany polskich kin:

Koniecznie.

Pablo Larrain nie powinien być reżyserem obcym zarówno bywalcom_czyniom „Dwóch Brzegów” (w 2011 miał on swoją miniretrospektywę, w ramach której pokazano jego 3 pierwsze filmy), jak i osobom zainteresowanych tym, jak kinematografia radzi sobie z koszmarem Chile epoki generała Pinocheta. Po bardziej przystępnym, szeroko-ekranowym, odnoszącym się wprost do wydarzeń historycznych (chilijskie referendum roku 1988) filmie „Nie”, wyświetlany w Kazimierzu „El Club” jest powrotem do kameralnego, pełnego podskórnego napięcia i niedopowiedzeń kina. Kina bardzo bliskiego tego, co mogliśmy oglądać w „Post Mortem” wspomnianego reżysera, choć jeszcze bardziej niespodziewanego i bezlitosnego dla widza. Tym razem na celownik idą grzechy księży kościoła katolickiego. Jednak ascetyczność i ilość niewyjaśnionych oraz niedociągniętych wątków skłaniałaby do traktowania go bardziej metaforycznie, i za główny temat uznałbym jednak współodpowiedzialność za przemoc, a także opisany przez René Girarda mechanizm poszukiwania „kozła ofiarnego”. W jednym z domów na zabitej dechami chilijskiej prowincji znajduje się ośrodek dla kapłanów, którzy ze względu na swoje przewinienia nie mogą pełnić posługi. Sielankowe życie umilane przez obstawianie wyścigów psów przerywa przyjazd nowego mieszkańca, którego wita wykrzykujący opisy seksualnych nadużyć, których miał doświadczyć z jego strony, Sandokan, miejscowy odszczepieniec. Byli księża, próbując załagodzić sytuację, doprowadzają do kolejnych odwiedzin. Inspekcji innego kapłana, który ma zadecydować o „być albo nie być” ośrodka. Reżyser co i rusz wyprowadza nas w pole. Zarówno tempem rozwoju wydarzeń, samymi sylwetkami postaci, jak i pracą kamery, skupiającą się często na tym, co dzieje się gdzieś na obrzeżach głównych wątków. Wszystkie te zabiegi dodatkowo podkreśla świetna ścieżka dźwiękowa estońskiego kompozytora Arvo Parta. Szkoda, że niektórzy twierdzą, że o filmie będzie „głośno” tylko ze względu na jego temat. Bo tak naprawdę w „El Club” wszyscy są tak samo źli, a nawet pozornie dobre, szukające pokuty i pojednania osoby, walcząc o swoją pozycję, potrafią zachować się w sposób nieludzki. Czy jednowymiarowy jest ksiądz, który pod lufą pistoletu decyduje się na zniszczenie wypisanych przez niego zbrodni wojennych? Czy ofiara w pewnych sytuacjach sama nie ucieka się do rozwiązań przemocowych? Czy jesteśmy w stanie moralnie osądzić jednego z mieszkańców domu, który jest na tyle otępiały, że jest w stanie powtarzać kilka zdań w nieskończoność? W końcu, na ile Sandokan rzeczywiście chce odpokutowania przez winnych, a na ile łączy ją z oprawcami (całym kościołem?) związek sadomasochistyczny, czemu w paru momentach daje wyraz wprost? O wiele łatwiej zbanalizować temat pisząc, że to szkalowanie Kościoła, a Kieślowski był bardziej subtelny. Nie zdziwiłbym się, gdyby rzesze odbiorców_czyń u nas właśnie tyle z niego wyniosły… Nawet bez konieczności kontaktu z obrazem.

Z podobnymi problemami, co „El Club” zmaga się „Intruz” Magnusa von Horna, wychowanka łódzkiej filmówki. Film opowiada historię nastoletniego chłopaka, który po odsiedzeniu wyroku za zbrodnię, z powodu której mocno podpadł lokalnej społeczności, a przede wszystkim kolegom z klasy, wraca do szkoły. Pod względem tematu narastającej nienawiści i linczu na ofierze obraz przywodzi na myśl „Polowanie” Wittenberga. Z tą różnicą, że tu postać głównego bohatera nie jest tak oczywista. Utożsamiamy się z bohaterem w jego próbach powrotu do normalnego życia i odzyskania godności, ale naprawdę niewiele wiemy o samej jego zbrodni. Z jego ust przy okazji rozmowy z koleżanką pada dosłownie parę słów na temat tego „jak to zrobił”, ale poza nielicznymi tropami nie jesteśmy w stanie powiedzieć „dlaczego”. Bohater jest zaszczuty, ale przez znaczną większość obrazu przezroczysty. Drugim zagadnieniem filmu pozostaje męska przemoc. Oprócz zmagania się chłopaka z linczem poza domem oglądamy czterech mężczyzn w różnym wieku. Prawie ze sobą nie rozmawiają. Przekazują swoje emocje w formie krótkich komunikatów. Oglądamy ich przy pracy, w domu, kiedy tępo wpatrują się w ekrany telewizorów i jedzą razem obiady. Nie radzą sobie nie tylko z tym, co się wydarzyło, ale również ze sobą nawzajem. Oprawa tej opowieści budzi skojarzenia z kinem van Santa. Bardzo długie ujęcia zza pleców bohaterów, w pewnych momentach wręcz żółwie tempo akcji kontrastujące ze scenami, kiedy bohaterowie nie potrafią już odgrywać normalności.

20140722_2_brzegi_s

Bardzo poruszająca okazała się „Miara Człowieka” w reżyserii Stéphana Brizé. Zdobywca tegorocznego wyróżnienia jury ekumenicznego i Złotej Palmy dla najlepszego aktora (odtwórca głównej roli, Vincente Lindon) w Cannes. Film ukazuje historię Terry’ego, mechanika w średnim wieku, który zmaga się z poszukiwaniem pracy. W pośredniaku wysyłają go na bezsensowne kursy, w ramach poszukiwania płatnego zajęcia odbywa dla widzów komiczne, a dla niego samego degradujące, pilotażowe rozmowy o pracę. Negocjuje warunki spłaty kredytu i sprzedaży mieszkania. Kiedy w końcu przyjmują go jako ochroniarza do supermarketu, musi karać osoby w dużej mierze takie same jak on. Zastraszone, niebędące w stanie zapłacić za produkty, kradnące kupony promocyjne, żeby mieć, co włożyć do garnka.

Film doskonale demaskuje to, co Alain Bihr nazwał neoliberalną nowomową. Cała beznadzieja, w której znalazł się bohater jest obudowywana „kapitałem ludzkim”, „elastycznością”, „okradaniem kolegów z premii” i „generowaniem strat”. O tragicznym następstwie przyłapania jednej z koleżanek z pracy na kradzieży kuponów promocyjnych informuje załogę dyrektor do spraw zasobów ludzkich. Terry przez cały film jest jednocześnie zrezygnowany (bo „ile można”) i zdeterminowany (bo „trzeba za coś jeść i opłacić mieszkanie”). Jednocześnie odmawia podjęcia walki z byłym pracodawcą (bo trzeba iść dalej) i wykłóca się w pośredniaku, o to, że posłano jego i kilkanaście innych osób na bezsensowny kurs, po którym wcale nie wzrasta szansa na zatrudnienie (a „zaraz kończy się zasiłek”). W końcu, niezależnie od rozwoju zdarzeń trafia do miejsca, w którym, cytując Brudne Serca, „brak pracy wkurwia jak sama praca”. Jako biedak musi dyscyplinować innych biednych w imię „generowania zysku”, który i tak nie jest jego udziałem. Złota Palma dla odtwórcy głównej roli Vincente’a Londona wydaje mi się w zupełności zasłużona. Właściwie w pojedynkę (ma się wrażenie, że minimum 60% tego, co oglądamy na ekranie to ujęcia samej tylko twarzy aktora) udźwignął wagę tematu.

Na Dwóch Brzegach można było zobaczyć również zwycięzcę tegorocznego Cannes, „Deephan” Jacquesa Audiarda, reżysera filmów takich, jak „Prorok” czy „W rytmie serca”. Po raz kolejny udało mu się stworzyć wyjątkowo mocny film. Tym razem wokół uchodźców ocalałych z wojny domowej na Sri Lance buduje on opowieść o niemożliwości ucieczki przed przemocą. Trzy osoby udające rodzinę, podczas gdy próbują się nauczyć życia w nowym miejscu, trafiają w sam środek konfliktu gangów, a im dłużej żyją na zachodniej ziemi obiecanej, tym bardziej zaczyna ona przypominać to, od czego uciekali. Film może wywoływać pewnego rodzaju dysonans poznawczy, bo w pewnym momencie z dramatu społecznego zmienia się w krwawą sensacyjną jatkę. Można tego nie kupować. Podobnie, jak przerysowanej idyllicznej puenty. Nie zmienia to jednak faktu, że wobec kilku scen (jak ta, w której główny bohater śpiewa tamilskie pieśni) i tak znakomicie zagranej głównej roli, trudno przejść obojętnie. Ten film jest również świadectwem niesamowitego talentu Antonythasana Jesuthasana, odtwórcy głównej roli, która w dużej mierze opiera się również na jego własnych doświadczeniach. Antonythasan po emigracji ze Sri Lanki do Paryża sam przez długi czas pracował, układając towar na półkach w sklepie, na budowie czy jako kucharz. Sam twierdzi, że film w przynajmniej połowie można uznać za jego autobiografię. 

Nie można przegapić również dwóch filmów dokumentalnych. Wstrząsającej „Sceny Ciszy” Joshuy Oppenheimera opowiadającej o indonezyjskim antykomunistycznym ludobójstwie, czystce w Wężowej Rzece (liczba ofiar może sięgać nawet miliona osób) w 1965, które amerykańskie media ogłosiły największą porażką komunizmu w skali świata (przebitkę z takiego newsa oglądamy w samym dokumencie). Do tej pory beneficjenci i osoby bezpośrednio odpowiadające za morderstwa żyją obok rodzin rzekomych „komunistów”, którzy najczęściej na temat dawnych zbrodni wolą milczeć. Jedną z osób, która zdecydowała się wprost porozmawiać z dawnymi oprawcami był brat jednego z zabitych. W towarzystwie reżysera (Joshuy Oppenheimera) rozmawia z ludobójcami. Są to rozmowy w równym stopniu niewiarygodne, co przerażające. Jedyną osobą poczuwającą się do winy jest córka jednego z generałów, która przecież w żadnym stopniu nie ponosi odpowiedzialności za wydarzenia sprzed 50 lat. Reszta wprawiona w zakłopotanie opowiada, że były pogłoski o tym, że „komuniści” (czyli, nawiasem mówiąc, wszyscy, którzy nie akceptowali puczu, od działaczy wolnościowych poprzez członków zawodowych po rolników bez własnej ziemi) wymieniali się żonami, że nie wierzyli w boga, byli to źli ludzie i wszyscy ich nienawidzili. I na tym ich przewinienia się kończą. Dwójka morderców z rozbawieniem wspomina, że zdrowie zawdzięczają piciu krwi swoich ofiar, bo było ich tyle, że ci, którzy tego nie robili wariowali. Niektórzy zaczynają się denerwować, oskarżając prowadzącego wywiady o „działalność komunistyczną”. Inni wprost grożą: „Czy rodziny ofiar chcą, żeby ponownie doszło do mordów? Jeśli będziecie robili sprawę z historii to się powtórzy”. Oprócz głównego bohatera dokumentu i jego matki, która dalej nie może przeboleć, w jak okrutny sposób zginął jej syn, zarówno oprawców, jak i dawne ofiary łączy jedno: przeświadczenie o tym, że to „zamknięta sprawa”. Jeden z ocalałych z rzezi mówi: „Bóg zadecyduje czy ukarać, nie jesteśmy od wymierzania kar…”. Ludobójstwo zostało nagłośnione w zagranicznych mediach, jako „walka ludu”, żeby Amerykanie, którzy, jak mówią sami generałowie, „kazali nienawidzić komunistów”, mogli uchodzić za słodkie, demokratyczne, misie puszyste. Sam dokument jest wstrząsającym dopełnieniem o kilka lat młodszej „Sceny Zbrodni”, w której Oppenheimer nie rozliczał oprawców wprost, a za pomocą ich własnych, dumnych opowieści o zabijaniu czerwonych. Dzień po pokazie można było zobaczyć w telewizji dokument „Jestem synem ludobójcy” (reż. Mariusz Olbrychowski), w którym Nikolas Frank, syn nazistowskiego zbrodniarza Hansa Franka, rozlicza przewinienia swojego ojca. Bohater filmu w jednym z fragmentów mówił: „Każdy Niemiec ma dwa nazwiska: swoje i Auschwitz”. Niestety, analogicznych wyznań świadczących o świadomości wyrządzonych krzywd w „Scenie Ciszy” już nie usłyszymy.

W skrajnie odmiennym nastroju wychodziło się z sali kinowej po „Hip-Hop eration” (ta nieprzetłumaczalna gra słów brzmi o wiele mniej banalnie od polskiego „Hip Hop nie zna wieku”) w reżyserii Bryv Evans. Bohaterowie_terki filmu „kupiły” sobie kazimierską publiczność już na starcie, nagrawszy specjalnie dla niej podziękowania za obecność na pokazie. Dokument ukazuje starania grupy nowozelandzkich seniorów_ek (od 60 do 96 lat), których_e łączy wspólny udział w tanecznej grupie hiphopowej, by wystąpić na festiwalu w Las Vegas. Przez ich upór, optymizm i hart ducha wszystkie przeciwności losu (zdrowotne, finansowe, organizacyjne) przechodzą gdzieś obok naszej uwagi. Przekrój osób, od działaczek na rzecz pokoju, aktorek, nauczycielek po zwykłych milczących, miłych panów, był zwyczajnie rozbrajający. Fakt, że w dyscyplinie, gdzie gibkość kości powinna mieć pierwszorzędne znaczenie, udaje się odnaleźć kobiecie na wózku inwalidzkim, która wjeżdża na scenę, pokazując ręce złożone w kształt serduszka, budzi ogromny szacunek. Był to wyjątkowo ciepły (żart w duchu obecnego na „Dwóch Brzegach” Strasburgera, „nie tylko ze względu na temperaturę”), podnoszący na duchu film. I mimo że nie uznałbym go za najlepszy na festiwalu, nie zdziwiło mnie to, że to właśnie on był zwycięzcą konkursu publiczności.

Mateusz Romanowski

W następnej części: „Home Less” / „Twarze” / „Syn Szawła” / „Wacken” / „Fresh Dressed” / „Nadejdą lepsze czasy” / „Krolowa ciszy” / „Mustang” / „Pieśni bez ojczyzny” / „W piwnicy”

Korekta: Michalina Pągowska

design & theme: www.bazingadesigns.com