Zabicie świętej męskości? Tak, poproszę! [RECENZJA]
Rafał Majka
[Uwaga: Recenzja zdradza elementy fabuły]
Obejrzałem film „Zabicie świętego jelenia”. I jestem zły i przygnębiony. Ktoś pewnie pomyśli, że o to chodzi w tzw. dobrym kinie – wzburzyć widzkę_widza tak mocno, jak tylko się da. Wziąć za pysk, przystawić do ekranu rzeczywistości, pokazać skrawek rzeczywistości i niech się kuli z przerażenia albo wije ze wściekłości. W rezultacie może coś gruntownie przemyśli, może zmieni perspektywę, może emocjonalny ślad zostawiony przez dzieło artystyczne będzie rzutował na jej_jego decyzje życiowe.
I tak, pod względem artystycznym, pod względem budowania napięcia film „Zabicie świętego jelenia” Yorgosa Lanthimosa jest naprawdę bardzo dobry. Przez cały seans nie wiedziałem, co mam zrobić z rękami albo w jaki sposób ułożyć nogi, by we w miarę bezpiecznej pozycji oglądać film.
Frustrująca i przygnębiająca jest jednak wyobraźnia, na której się ten film zasadza. Wyobraźnia, która go przenika. Wyobraźnia, która jest bohaterem. Rozstawia ona wszystko tak, jak chce. I w końcu triumfuje.
A jest nią sadystyczna, toksyczna hegemoniczna męskość, męskość w kontrze do interwencji feministycznych czy też męskość „nieskomplikowana” innymi, nieprzemocowymi sposobami myślenia o świecie i relacjach społecznych.
W filmie uosabia ją 16-letni Martin. Mści się on na rodzinie lekarza-kardiochirurga, którego obwinia o śmierć swojego ojca na stole operacyjnym. Wyjście z tej traumatycznej sytuacji, według Martina, jest proste: lekarz, Steven Murphy, musi zabić jedną osobę ze swojej rodziny – albo żonę, Annę, albo jedno z dwojga dzieci, syna, Boba, lub córkę, Kim. I tak też się dzieje. I Martin triumfuje.
Sadystyczna, toksyczna hegemoniczna męskość ustawia narrację, robi, co chce, uchodzi jej wszystko na sucho. I idzie żyć dalej. I dalej pewnie będzie grała w te swoje sadystyczne gierki społeczne.
I nie, nie ma tu choć trochę pozytywnego czy optymistycznego przesłania – raz, że wyobraźnia ta zabija wszelkie przejawy innych męskości (dobroduszność Stevena względem Martina czy pewną „niedookreśloność”, miękkość i wrażliwość Boba), a dwa, że kobiety (matkę Martina, jak również Annę i Kim) ustawia dosyć mizoginicznie na pozycji „słabych po(d)miotów”, odzierając zupełnie ze sprawczości.
Ktoś zauważy, że taka męska wyobraźnia jest problemem w dzisiejszym świecie. Powie, że dobrze, że jest bohaterem filmu, bo trzeba na nią uczulać, trzeba ją piętnować. Odpowiem, tak, jest ona problemem, bo produkuje ogromną ilość przemocy.
I tak, jak rozumiem funkcję happy endów, tak rozumiem, że celem tzw. koszmarnych scenariuszy może być katharsis społeczne. Ale co może być bardziej wartościowe aktywistycznie i społecznie? Czy kolejne dzieła artystyczne podkreślające przygnębiającą nieuchronność i zwodniczość przemocowych dominujących narracji społecznych, czy może produkcje starające się za wszelką cenę szukać jakiś linii ujścia z dusznych, traumatyzujących przestrzeni społecznych?
Wydaje mi się, że obecnie bardziej potrzebujemy jak najwięcej światełek w ciemności niż kłód pod nogami, kłód, które nam boleśnie przypominają o tym, jak ciemna jest ciemność. Stąd też ta moja wisceralna reakcja – złość i przygnębienie. Bo funkcjonując w społeczeństwie, widzę i czuję, jak zresztą wiele osób i grup społecznych, tę sadystyczną, toksyczną hegemoniczną męskość. I jej działanie budzi we mnie dosyć silne reakcje. I taką właśnie reakcję obronną wzbudził we mnie ten film.
Chcę czegoś innego, inaczej.