Staśko: Nie jesteśmy młode, jesteśmy wkurwione [Światowy Dzień Feministek]
Maja Staśko – krytyczka literacka
Podczas #MeToo często słyszymy od medialnych intelektualistek, że jesteśmy tylko grupą „młodych” feministek. Że jesteśmy radykalne i agresywne. Że atakujemy, bo odważamy się je krytykować.
Zadziwiające, że obelgi, które w latach 90. słyszały autorytetki ze strony mediów – wszystkie te opowieści o „złej feministce”, wulgarnej i agresywnej, która atakuje mężczyzn – stosują teraz one same względem osób wspierających ujawniające sprawców przemocy. Tyle że tym razem występują z pozycji mediów. Backlash, który spotykał je w latach 90., stosują teraz przeciw kolejnym feministkom. Bieguny się odwróciły – to one teraz są częścią mediów, które stygmatyzują feministki.
#MeToo włączane jest w konflikt pokoleniowy. To te „młode radykalne” walczą przeciw autorytetkom. To one chcą zabić „matki”. Otóż nie, sprawa jest bardzo prosta: osoby ujawniające sprawców i wspierające je walczą ze sprawcami i działającymi na ich korzyść. Ale ponieważ wizja feministek stosujących metody backlashu, o których same tyle pisały (w końcu jedna z nich napisała wstęp do polskiego tłumaczenia Backlashu Susan Faludi), nie wygląda najlepiej, autorytetki włączają ruch w konflikt pokoleniowy. Nie ma to, oczywiście, nic wspólnego z rzeczywistością – po stronie ujawniających stanęły także feministki aktywne w latach 90., np. Inga Iwasiów czy Agnieszka Grzybek; po stronie wspierających sprawców także jest sporo osób urodzonych w latach 90. lub później.
Nie jest to zresztą odosobnione – spory polityczne ostatnio z upodobaniem sprowadzane są do konfliktu pokoleniowego. Jeden z dziennikarzy podsumowywał ostatnie spory między liberałami a lewicą w ten sposób:
Ci ludzie, do których również mogłaby mówić lewica, nie stanowią klasy społecznej – są wśród nich emerytowane nauczycielki i wykwalifikowani robotnicy z odchowanymi dziećmi, prawnicy wysokiego szczebla korporacji i lekarki, inżynierowie i sklepikarze. Łączy ich raczej zbudowana na pokoleniowym doświadczeniu mentalność, którą określają: pragnienie osobistej wolności i aspiracje do dobrego życia w modelu klasy średniej w kraju nowoczesnej Europy, z ograniczoną władzą państwa – nie wspólny próg podatkowy.
Narracja pokoleniowa pozwala przenieść nacisk z istoty problemu na wiek. Nie zagraża więc istniejącym relacjom. Zgodnie z nią, po „starszych” feministkach nadejdą te „młodsze”, zajmując ich pozycje. Jedne wygryzą drugie, jak w korpo – ale systemowo nic się nie zmieni. Podobnie jak w wizji feministek liberalnych w kwestii zatrudnienia – mężczyzn na stanowiskach zastąpią kobiety na stanowiskach. Cel osiągnięty. Tyle że sytuacja pracownic i pracowników pozostanie bez zmian. Wyzysk się nie skończy. Głos określanych jako „młode i radykalne” feministek stanowi zagrożenie dla tych rzekomo starszych. A konkretnie dla ich pozycji i autorytetu. Podobnie jak one stanowiły zagrożenie dla ustawionych mężczyzn w mediach, gdy zaczynały w nich funkcjonować. Ale nie stanowi żadnego zagrożenia dla stosunków i relacji władzy. System pozostaje bez zmian, zmieniają się tylko osoby w jego trybikach.
Dlatego też feministki medialne chętniej odwołują się do wypowiedzi rzekomo młodych feministek niż beneficjentów panującego systemu. Milczą na temat codziennych działań związkowczyń czy aktywistek lokatorskich – bo podmiotowe włączenie ich do debaty medialnej musiałoby się wiązać nie tylko ze zmianą osób w mediach, ale i ze zmianą ich struktur. A to już zmiana systemowa: zamiast kilku wybranych nazwisk – cała grupa; zamiast partykularnych interesów pod przykrywką pokoleniowej walki – interesy pracownicze i lokatorskie.
Odwoływanie się do narracji pokoleniowej pozwala autorytetkom występować z pozycji władzy i uciszać wszelkie inne głosy, by ją zachować. Opłaca im się powielać ten, w istocie patriarchalny, model – to w nim zyskały pozycję i dzięki niemu teraz mogą z niej korzystać.
Zgodnie z tym założeniem feminizm to odzwierciedlenie struktur panujących, tyle że z kobietami u władzy. I to jest problem feminizmu ślepego na pozycję, z której wychodzi.
Pisząc o „młodych” feministkach, feministki medialne od razu zaznaczają ich pozycję – jako tych młodszych, niedoświadczonych. Tyle że wraz z wyznaczeniem ich pozycji jako „młodych”, nie ujawniają własnej – nie identyfikują się przecież jako „stare”, „w średnim wieku”, „dojrzałe”. Nie muszą określać miejsca, z którego mówią. To, co mówią, jest neutralne, oczywiste – liczy się tylko treść. Z kolei to, co mówią „młode”, jest niedoświadczone, buntownicze – wiek definiuje tu to, co i dlaczego mówią. Wpisywanie sporu w konflikt pokoleniowy pozwala autorytetkom na protekcjonalne traktowanie nas jako gówniar, które muszą się „wyszumieć” i „zabić matkę”, by dojrzeć do rozsądnego (czyli zgodnego z tym ich) stanowiska. Feministki medialne mówią z obiektywnego „centrum”, nic nie ustawia ich postrzegania, nie są ograniczone warunkami społecznymi. A „młode”? „Młode” piszą tak, bo młode. Determinuje je wiek.
W ten sposób medialne feministki wykorzystują neoliberalne wyobrażenie na temat jednostki. Jednostka uprzywilejowana gra jako neutralna, wolna od jakichkolwiek zewnętrznych czynników. Wszystkie inne są uzależnione, oddają się determinantom – ich głos nie jest wolnym, myślącym głosem, tylko odzwierciedleniem pozycji, z której wychodzą. To identyczny mechanizm jak ten, zgodnie z którym podważane jest pisarstwo kobiet. Piszący mężczyźni piszą wielką literaturę o problemach uniwersalnych. Piszące kobiety piszą w najlepszym razie literaturę „kobiecą”. Kobiety piszą w ten sposób, bo są kobietami. Mężczyźni piszą w ten sposób, bo są pisarzami.
Oczywiście, każda osoba jest zależna od społecznych procesów i pisze z konkretnej pozycji. Nikt nie istnieje w próżni, w nierzeczywistym „poza”, z którego obiektywnie obserwuje i diagnozuje rzeczywistość. To mit, który nakłada jeszcze więcej pracy na osoby, którym nie udało się „osiągnąć” niezależnej pozycji – bo np. są kobietami, nie pochodzą z klasy średniej, zmagają się z chorobami. Czym innym jest aborcja dla osoby, która nie może wziąć wolnego i nie ma z kim zostawić dzieci, osób starszych czy osób z niepełnosprawnościami, którymi na co dzień się zajmuje, a czym innym – dla osoby, która równie dobrze może pracować w podróży i stać ją na opiekunkę. Tak, osoba pracująca fizycznie będzie ujmowała wiele problemów inaczej niż intelektualistka. Ale nie dlatego, że nie dosięga jakiejś normy, którą wyznacza intelektualistka. Dlatego, że ich pozycje i perspektywy są inne. Hegemonia jednej z nich jako uniwersalnej jest zwyczajnie fałszywa.
Feministki medialne zachowują się tak, jakby mechanizmy, które wielokrotnie opisywały przy dyskryminacji kobiet, przestawały ich dotyczyć, gdy to one są po stronie uprzywilejowanej, a relacje władzy wiążą się nie z płcią, lecz z innymi cechami. Rozejście między deklaracjami a zachowaniami utrzymuje się w przestrzeni publicznej od lat.
Nie bez powodu to właśnie #MeToo stało się zarzewiem konfliktu między medialnymi feministkami a tymi, które bezwarunkowo wsparły kobiety ujawniające przemoc. Na to rozejście uwrażliwiały autorki Papierowych feministów. #MeToo pokazało wreszcie, że za towarem – książką, filmem, celebrytą – jest konkretna osoba, praca i proces. Osoba, która pochodzi z konkretnej klasy, istnieje w społeczeństwie na konkretnych zasadach (które wyznaczają m.in. jej płeć, wiek, narodowość, wyznanie) i zachowuje się w określony sposób. To właśnie te niewidoczne elementy społecznej produkcji pozwalają na ukrywanie przemocy – często za „papierowymi” deklaracjami. #MeToo, ujawniając tę przemoc, ujawniło wreszcie także tę niewidoczną przestrzeń.
Jak silnie medialne hierarchie ustawiają feministyczną narrację, potwierdza historia akcji #MeToo. Mimo wieloletnich działań Tarany Burke, która od 2006 r. wspierała niezamożne, wykluczone osoby doświadczające przemocy, to dopiero ujawnienie przemocy dużego producenta filmowego i wpis na Twitterze Alyssy Milano stały się przedmiotem zainteresowania mediów i uruchomiły masową społeczną reakcję. Także w trakcie Czarnego Protestu to znane polityczki, działaczki i celebrytki przyciągały reporterów i fotografów. To one stanowiły twarze ruchu, to one wypowiadały się na ten temat w mediach. Miały możliwość kształtowania medialnego przekazu na temat Czarnego Protestu. Reszta uczestniczek – równie, a często bardziej zaangażowanych – tworzyła w mediach „masę”. W przypadku „masy” to liczba miała świadczyć o sukcesie ruchu – masowość właśnie. Osoby medialne walczyły o nią jak o towar – kto ją posiądzie, ten wygra.
Jeszcze w 2014 r. sesja Kazimiery Szczuki ze swoim partnerem we własnym domu na portalu Plotek.pl ogłaszana była jako „odczarowanie stereotypu złej feministki”. „Ocieplenie wizerunku” polegało na przejęciu konserwatywnych mieszczańskich wartości: tradycyjnego podziału obowiązków (z tytułu: „On leży na kanapie, a ona mu gotuje”), monogamicznego związku i własnego domu. Feministka zdawała się „normalna”, bo reprezentowała klasę średnią. Poglądy – nawet uznawane za radykalne – okazywały się medialnie do zaakceptowania, jeśli osoba wypowiadała je z dominującej w mediach pozycji. Liberalne media właściwie nie mają nic przeciw tekstom o lesbijkach na swoich łamach – ale chętniej je przyjmują, gdy wypowiada je kobieta z klasy średniej w monogamicznym związku z mężczyzną.
Backlash to nie tylko odpowiedź na progresywne tezy i deklaracje. Backlash bierze się także z pozycji, z jakiej występuje „reagujący”. Po latach, gdy pozycja feministek medialnych była już stabilna, a ich akces do inteligencji i klasy średniej udany, media nie miały problemu z deklaratywnie feministycznymi tematami. Przejęły je tak, by istniały w przestrzeni publicznej jako idea, ale nie wiązały się z realną koniecznością zmian warunków. Feministki z klasy średniej, akademiczki w pozycji medialnych autorytetek znakomicie te postulaty realizują. I póki ignorują swoją pozycję, póki wychodzą z pozycji „neutralnej”, jakby relacje klasowe nie istniały, póty są reakcyjne.
„Papierowe feministki” nie walczą o realnie lepszy los kobiet niezamożnych, pracownic, lokatorek, nawet jeśli to deklarują. Mogą w to szczerze wierzyć. Ale bez uwzględnienia swojej pozycji – ekspertki, profesorki – i przywilejów – choćby dostępu do mediów, widoczności – ich walka jest papierowa. Nic nie zmienia, reprodukuje tylko istniejące relacje. A tym samym staje się walką o utrzymanie obecnych stosunków.
Różnice między feministkami, które szczęśliwie widać ostatnio coraz wyraźniej, to nie są różnice wieku. Nie są to także wyłącznie różnice klasowe czy odmienne poglądy. Różnice wynikają z tego, że pojawia się wreszcie w dyskursie publicznym pozycja osób uprzywilejowanych – nie jako ta „uniwersalna”, ale bardzo konkretna, związana z określoną klasą i interesami. Wcześniej pozycja przez lata służyła stygmatyzacji grup wykluczanych – młode były roszczeniowe, kobiety emocjonalne, osoby niezamożne – leniwe. Nie dotyczyła narracji uprzywilejowanych – oni wychodzili spoza pozycji, raczej ją oceniali, badali, diagnozowali. Sami nie należeli do żadnej – ich pozycja stanowiła przezroczystą normę. Dlatego gdy ujawniana jest także ich pozycja, pokazywane grupy, do których należą i interesy, które za nimi stoją, pojawia się sprzeciw. Narzekanie na to, że są traktowani z „pogardą” przez np. mniej zamożnych. A to podstawa każdego politycznego działania – nie istniejemy w próżni, tylko w przestrzeni społecznych relacji. Z tego punktu możemy – i musimy – walczyć.
Wspierajcie albo nie, my i tak zmienimy ten głupi świat.
Redakcja: Patrycja Wieczorkiewicz