Matusz: Sierp i młot zamiast tęczowej flagi

Paweł Matusz

Rok 2017. Mija sto lat od rewolucji październikowej. Wydarzenia, które było do tej pory jedyną z niewielu prób nowoczesnej emancypacji mającej zapewnić zniesienie klasowej opresji oraz wyzysku. Było to przedsięwzięcie o charakterze ściśle internacjonalistycznym, nie międzynarodowym czy transnarodowym, ani tym bardziej europejskim. Bolszewicy jednym z głównych celów uczynili walkę z nacjonalizmem. Efektem tego przewrotu było nie tylko powstanie Związku Radzieckiego, lecz także zniesienie zakazu homoseksualizmu oraz zapewnienie kobietom praw na równi z mężczyznami.

W 2017 roku jestem bardziej przychylny fladze czerwonej niż tęczowej. Przez tęczową czuję się opuszczony i trochę wykiwany. Tym bardziej, gdy występuje ona w towarzystwie flagi biało-czerwonej. A o to ostatnio nietrudno. Coraz popularniejsze w kręgach LGBT (ale także feministycznych) propozycje przechwytywania, odzyskiwania i subwersji narodowych symboli budzą we mnie strach przed tym, jak bardzo zamknęliśmy walkę o wolność i równość w narodowych ramach. Podejmowane przez środowiska mniejszości seksualnych próby „dopisania się” do narodu polskiego stanowią błędne koło, ponieważ wykluczają wszystkie te osoby – w tym także bliskie mi osobiście – które z racji pochodzenia nie mają i nigdy nie miały szans na polski paszport, polski wygląd, władanie słownikową polszczyzną [1]. W tym wszechpolskim krajobrazie zwracam się w kierunku tradycji rewolucji rosyjskiej nie z desperacji, ale z nadzieją na przełamanie biało-czerwonego horyzontu. Jak bowiem doszło do sytuacji, w której mówimy o równości, wolności, emancypacji, walce z homo- i transfobią, biorąc pod uwagę jedynie ludzi z polskim paszportem? Dlaczego w kraju opanowanym przez ksenofobię, marsze faszystów, przemoc wobec imigrantów i imigrantek próbujemy walczyć o zmianę na lepsze z polską flagą w ręku?

Wolność seksualna bez małżeństwa

Pytanie, które musimy zadać na początku, brzmi: jakie znaczenie rewolucja październikowa mogłaby mieć dla ruchu, który współcześnie nazywany jest ruchem walki o prawa mniejszości seksualnych? Dlaczego jej emancypacyjne tradycje uległy zapomnieniu? Jednym z głównych powodów jest polski antykomunizm, który zakreśla granice dyskusji politycznej w kraju. W czasie lipcowych protestów przeciwko zamachowi na sądy dokonanemu przez obecną władzę, opozycja na przemian z rządem wyzywała się od „bolszewickich wdów” (wersja mizoginiczno-antykomunistyczna), „nieprawdziwych patriotów/zdrajców narodu” (wersja nacjonalistyczna) czy tych, „którzy nigdy nie widzieli kobiety” (wersja homofobiczno-seksistowska). Trudno się tu odnaleźć nawet przy najlepszych chęciach.

Tradycje komunistyczne i rewolucyjne są kojarzone w Polsce z „totalitaryzmem” i rzekomym zniewoleniem, które polska inteligencja rozdmuchała ponad miarę. Jakiekolwiek manipulacje obecnego rządu związane z ograniczaniem wolności słowa błyskawicznie prowokują wśród elit porównania do PRL-u. Ale o jaką wolność słowa chodzi? Tę, którą można sobie kupić za pomocą wpływów lub na bezpłatnych stażach w najważniejszych polskich dziennikach? Półki dzisiejszych księgarń uginają siępod ciężarem poradników jak zdrowo żyć, jak być fit, jak znaleźć pracę. Gdzie wznowienia książek Frantza Fanona, Jamesa Baldwina, czy jakiekolwiek wydania książek Angeli Davis? To ta słynna wolność słowa bez cenzury? Łatwo jest krzyczeć o obronie wolności przed komunizmem, kiedy zapomina się o wkładzie rewolucji październikowej w wolność milionów ludzi zniewolonych przez kolonializm i rasizm. To nie Stany Zjednoczone i ich przyjaciele upomnieli się o prawo do życia skolonizowanych regionów. Zresztą pamięć o antykolonialnych działaniach ZSRR to zaledwie ułamek zasług dwudziestowiecznego ruchu komunistycznego.

Wmówiono nam, że kapitalizm zapewni wszystkim wolność, w tym także wolność seksualną. W rzeczywistości liberalna polityka tożsamości upomina się jedynie o wolność tych, których stać na życie bez martwienia się o pracę, mieszkanie czy widmo deportacji. Tym, których nie stać, pozostaje rodzina. Co zapewnia jednak prawo do związku partnerskiego czy małżeństwa – główny postulat najbardziej wpływowych organizacji LGBTQ? Owe instytucje to główny nośnik redystrybucji dóbr, gwarancja ubezpieczeń, rent, emerytur dla tych, którzy wpasują się w heteroseksistowski model rodziny. Wypadasz z tej puli? Co z tego. Jak mawiała Thatcher: „Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety i rodziny”. Nie masz rodziny, bo zmarła w czasie wojny, Zagłady, epidemii, w wypadku? Twój problem, powiedzą liberałowie. Odpowiedzialność za opiekę zdrowotną i strukturalne bezrobocie przejmują obywatele. Moje zdrowie to moja sprawa i jeśli umrę czekając na pomoc w zatłoczonym SOR-ze, to mój problem. Każdy zna tego typu historie.

W 1920 roku, trzy lata po rewolucji październikowej, niemiecka komunistka Clara Zetkin w rozmowie z Leninem otwarcie poruszała problem małżeństwa jako głównego źródła opresji kobiet. Narzekała na swojego rozmówcę, kiedy ten chciał zepchnąć problem seksualności i małżeństwa na drugi plan: „Przerwałam mu, twierdząc, że kwestia seksu i małżeństwa w społeczeństwie burżuazyjnym, opartym na własności prywatnej, implikuje liczne problemy, konflikty i wiele cierpień kobiet należących do wszystkich klas społecznych i kręgów” [2] . Lenin wtórował jej, mówiąc o opresyjnym charakterze mieszczańskiego modelu rodziny: „Rozkład, korupcja, zgnilizna mieszczańskiego małżeństwa z trudno dostępnym rozwodem, z jego wolnością dla mężczyzny, z jego zniewoleniem kobiety, odpychającą hipokryzją moralności seksualnej i stosunkami napełniają najaktywniejsze umysły głębokim niesmakiem. Ograniczenia mieszczańskiego małżeństwa i prawo rodzinne państwa burżuazyjnego zaostrzają te wady i konflikty. Taka jest siła «świętej własności». Uświęca korupcję, degradację, zgniliznę. A konwencjonalna hipokryzja uczciwego społeczeństwa mieszczańskiego dokonuje reszty” [3]. Dlaczego nie wspomina się dziś o tym w queerowych i niszowych publikacjach? Lub na zajęciach z teorii seksualności? Komunizm oferował wolność od tożsamości zamiast rozwoju w ramach jej ciasnych granic o wiele wcześniej niż zachodnie akademiczki i akademicy.

Tęczowa flaga zachodniego imperializmu

Rozmawiając w Polsce na temat seksualności, płci czy homofobii, nietrudno odnieść wrażenie, że używamy jedynie terminów, które przyszły do Polski z Zachodu. W początkach lat 90. w gejowskich zinach toczyła się dyskusja na temat tego, jak pisać, wymawiać i rozumieć słowo „gej”. Wynikało to z faktu, że wcześniej życie gejowskie istniało w ramach niewypowiadalnego tabu. Z drugiej strony obowiązujący dzisiaj model mówienia o seksualności stawia głównie na tożsamość. Geje, lesbijki, osoby trans- lub biseksualne zostają odpowiednio skatalogowane i nazwane, bo nie mogą się nazwać „mężem” czy „żoną”. Problem ma zniknąć w świecie, gdzie małżeństwo jest dostępne dla wszystkich. W tym miejscu wracamy do konserwatywnego punktu wyjścia i wartości prorodzinnych. Być może warto zatem spojrzeć na seksualność z perspektywy praktyk i homofobii, a nie tożsamości? Odwrócić perspektywę i przyjrzeć się dominującym, a nie zdominowanym? Analizować pożądanie zamiast nadawać jego cechy ludziom niczym zakaźne jednostki chorobowe?

Homofobia nigdy nie była immanentną częścią komunizmu lub systemów komunistycznych (w tym również PRL-u), lecz globalnym problemem nowoczesności i powojennego świata. Zamieszki w amerykańskim Stonewall miały miejsce zaledwie dziesięć lat przed „Akcją Hiacynt”.

Mierzenie wolności zachodnią miarą mija się z celem nie tylko z racji paradoksów polityk tożsamości, ale również daleko posuniętego stereotypu o zacofanym Wschodzie. W dzisiejszym Paryżu czy Londynie można zostać zatrzymanym, przeszukanym i aresztowanym przez policję za podejrzany „arabski wygląd”, niezależnie od orientacji i identyfikacji płciowej. Postrzeganie przez Zachód samego siebie jako ostoi wolności i swobód zawsze do pewnego stopnia stanowiło iluzję, lecz dopiero dziś tak wyraźnie widać, jak śmiesznym i karkołomnym zadaniem jest obrona „europejskich wartości”. Po drugiej wojnie światowej akcje zachodnich rządów przeciwko społecznościom, które otwarcie mówiły czy pozwalały na zawieranie pozamałżeńskich i nieheteroseksualnych relacji, były na porządku dziennym. Świetnym przykładem jest Zurych sportretowany w filmie W kręgu [4], gdzie kwitnące życie społeczności przekraczającej heteronormę spotkało się ze sprzeciwem państwa.

Wracając jeszcze do lipcowych protestów, warto przypomnieć, że tęczowa flaga nie zawsze była mile widziana na „demokratycznych wiecach” (m.in. w Poznaniu i Krakowie, o czym pisała na swoim Facebooku poznańska Grupa Stonewall). Był to z pewnością przejaw homofobii. Ale tęczowej fladze warto przyjrzeć się nieco dokładniej. Jest ona symbolem zachodniej, związanej głównie z USA, walki o prawa mniejszości seksualnych (Gay Liberation Front). Ma symbolizować różnorodność, która jest ulubioną wartością liberalnej klasy średniej. Problem tkwi jednak w całkowitym wypraniu tej celebrowanej różnorodności z postulatów równościowych. Wydaje się, że dyskurs różnicy całkowicie wymazał emancypacyjną perspektywę swobody i wolności, która bez podstawowych mechanizmów redystrybucji pozostaje jedynie kolorowym gadżetem. Na ironię zakrawa fakt, iż przykładowo na warszawskiej Paradzie Równości transparenty antykapitalistyczne i równościowe były nieraz wypraszane z demonstracji. Nie wyobrażam sobie wręcz, żeby to wydarzenie mogło się odbyć w towarzystwie uczestników niosących czerwone flagi. Za to flaga biało-czerwona wydaje się tam nadreprezentowana i zawsze mile widziana.

Różnorodność zamiast równości ?

Co proponują dzisiejsi przedstawiciele ruchu LGBTQ w ramach walki o bezklasowe społeczeństwo? W odpowiedzi z pewnością można usłyszeć, że to mieszanie niezwiązanych ze sobą problemów i strategii. My nie jesteśmy od tego. Promujemy różnorodność. Tymczasem fenomen owej wszystkożernej różnorodności świetnie wpasowuje się w klasistowską formę dzisiejszej homofobii. Klasowy charakter przemocy wobec gejów, lesbijek i osób trans wynika bowiem z faktu, że jedynie osoby uprzywilejowane stać na realizowanie się jako gej lub lesbijka w realiach neoliberalnego przymusu samorozwoju, odkrywania siebie, pracy nad sobą, odkrywania prawdziwego „ja” itd. W świecie, gdzie jedynymi widocznymi gejami lub lesbijkami są celebryci, dzieciaki z bogatych rodzin i centrów zgentryfikowanych miast, nietrudno o resentyment klasowy urzeczywistniony w postaci homo- i transfobicznej przemocy. W tym układzie reprezentacji stereotypy prowadzą do fałszywego równania: gej jest bogaczem (i na odwrót). Niech przykładem będzie cytat z książki The End of Eddy, opisującej losy homoseksualnego chłopaka z robotniczej francuskiej rodziny. Kiedy zaledwie kilkanaście lat temu dostał się on do renomowanego Lycée Madelaine Michelis, tak opisywał swoje doświadczenia z nastolatkami z burżuazyjnych rodzin: „Wszyscy mieli takie subtelne maniery. W mojej szkole nazwaliby ich pedałami. Burżuazja nie wykazuje takich samych nawyków cielesnych. Nie definiuje męskości tak jak mój ojciec i mężczyźni w fabryce (…). I dokładnie tak powiedziałem sobie, kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy: co za banda pedałów” [5].

Podobnie można interpretować niedawne wydarzenia w Czeczenii, gdzie rozpętała się popierana przez lokalny rząd akcja polowania na osoby podejrzane o homoseksualne praktyki. Wbrew doniesieniom większości mediów, które źródła problemu upatrują w konserwatywnym i religijnym charakterze czeczeńskiego społeczeństwa (nie bez znaczenia jest tu fala islamofobii, która zagościła na dobre w zachodnim dyskursie o homofobii), problemem jest tu z pewnością także nowoczesny model zachodniej homofobii opartej na idei homoseksualnej tożsamości.

Akademicką wersją dyskursu o różnorodności jest pojęcie intersekcjonalności: bierze ono pod uwagę wszystkie tożsamości, przecinające się i stanowiące o podmiotowości jednostki (płeć, rasa, klasa). Termin ten jest swoistą gimnastyką intelektualną, która bierze się z zapomnienia oraz wyparcia innej niż zachodnia wersji emancypacji. Najlepszym podsumowaniem koncepcji intersekcjonalności jest zdanie, które znalazłem, przeglądając dyskusje dotyczące komunizmu na jednym z portali społecznościowych. Świetnie oddaje ono absurdy polityki tożsamości: „True intersectionality begins at the intersection of hammer and sickle” („Prawdziwa intersekcjonalność zaczyna się na skrzyżowaniu sierpa i młota”).

Prawdą jest, że Związek Radziecki nie był wolny od homofobii i że wraz z emancypacyjnym impetem (oraz przejęciem władzy przez Stalina) stracił sporo swoich wolnościowych postulatów. Warto jednak pamiętać, iż bolszewicy byli pierwszymi na świecie rewolucjonistami, którzy odważyli się ukrócić rozwój nowoczesnej homofobii i tradycyjnego małżeństwa. Jak zauważa Dan Healey w swojej książce poświęconej homoseksualnemu pożądaniu w rewolucyjnej Rosji: „Sowiecki reżim pozwalał na wielość współgrających poglądów na ten temat do czasu ponownej kryminalizacji męskiej sodomii przez Stalina w 1933 roku” [6]. Indywidualistyczna dyscyplina, która ogarnęła współczesne społeczeństwa, każde nam pracować nad sobą w nieskończoność. Ale ja nie chcę „być sobą”. Chcę, żeby mnie zostawiono w spokoju. Żeby zapewniono nam wszystkim bez względu na pochodzenie i kolor skóry życie w sprawiedliwym i wolnym świecie, gdzie nie musimy wiecznie martwić o dach nad głową i opłacenie rachunków. Jak mogę w spokoju „cieszyć się swoją seksualnością”, kiedy widzę na ulicach faszystowskie symbole i osoby w bluzach z napisem „śmierć wrogom ojczyzny”? W jakim celu prosimy o akces do wspólnoty narodowej, skoro jako osoby trans- lub nieheteroseksualne jesteśmy na narodowym celowniku? Dlatego ubolewam w 2017 roku, że zapomniano o internacjonalistycznych i równościowych tradycjach rewolucji październikowej. Na biało-czerwonym horyzoncie nie widać przyjaznego nam lądu.


Artykuł powstał w ramach pracy nad filmem dokumentalnym Regres, poświęconym polskiej polityce płci i seksualności sto lat po rewolucji październikowej. Częścią prac nad filmem były wywiady m.in. z Agnieszką Mrozik, Agatą Pyzik i Anną Zawadzką.


Przedruk: Bez Dogmatu, nr 113 

design & theme: www.bazingadesigns.com