Serafińska: O ryzyku wylania feminizmu z medialną kąpielą

Medialny hurrafeminizm. Wiele wskazuje na to, że feminizm stał się w ostatnich miesiącach obiektem zakrojonej na szeroką skalę kampanii medialnej, celem której jest z grubsza biorąc przybliżenie go masowej publiczności. I z pozoru dobrze może, że tak się stało. Wiadomo skądinąd, że gdy patrzymy przychylnym okiem na dany produkt czy osobę, która chce nas nakłonić do jego nabycia, cała sprawa staje się łatwiejsza do strawienia. Z punktu widzenia psychologii społecznej polubienie jest kluczowym – a nawet najważniejszym – wyznacznikiem szeroko rozumianej uległości, a ta z kolei pociąga za sobą skłonność do zgadzania się z daną kwestią czy osobą (w zasadzie to myślę tak samo jak te feministki) oraz skłonność do działania na rzecz danej osoby czy sprawy (będę wcielać feminizm w życie, wyrażać poparcie dla feministycznych postulatów). Wykorzystując zdobycze współczesnej socjotechniki oraz siłę rażenia mediów, grono specjalistek i specjalistów w pewnym sensie bardzo rozsądnie doszło być może do wniosku, że aby feminizm cieszył się większym poparciem i dzięki temu mógł skutecznie realizować swoje postulaty, trzeba zrobić coś z jego opakowaniem (uatrakcyjnić go) oraz wizerunkiem osób o feministycznych poglądach (ocieplić go). Sam pomysł wydaje się na pierwszy rzut oka racjonalny i ma swoje zalety.

1197125520883881936kumar35885_Female_Symbol.svg_.med_1W ten oto sposób feminizm stał się nagłówkiem topowych opiniotwórczych magazynów i mainstreamowej prasy, gościem debat telewizyjnych, rozmaitych show i występów artystycznych, bohaterem filmów i kreskówek, a nawet – jak w przypadku wygłaszającej podziękowania Patricii Arquette – gali oskarowej. Najbardziej spektakularną masową akcję podjęto na łamach brytyjskiego magazynu ELLE (numeru grudniowego), na którego okładce i głównej sesji zdjęciowej znalazła się – nie kto inny jak ambasadorka ONZ w kwestiach równouprawnienia – aktorka Emma Watson. Do numeru dołączono też koszulki i inne gadżety z napisem This is what feminist look like, w których to koszulkach można było zobaczyć sfotografowaną Emmę Watson oraz popularnych i lubianych aktorów Benedicta Cumberbatcha czy Josepha Gordon-Levitta. Całość akcji nagłośniono z odpowiednim wyprzedzeniem w internecie i na portalach społecznościowych. W owym czasie pojawiły się też liczne wywiady z bohaterkami i bohaterami kampanii, w których to z uśmiechami na twarzach, w sposób lekki, łatwy i przystępny podkreślali swoją feministyczną tożsamość oraz otwarcie deklarowali poparcie dla feminizmu. Feminizmem zainteresował się również świat mody. Najbardziej wprost odniósł się do niego niekwestionowany guru Karl Lagerfeld, który zadedykował feminizmowi całkiem niedawno cały pokaz wiosenny anno domini 2015. Biorące w nim udział modelki, wystylizowane do perfekcji na drugofalowe feministki, spacerowały po ulicy niczym uczestniczki manifestacji, trzymając w rękach transparenty z feministycznymi hasłami i wykrzykując je na oczach zgromadzonej po bokach publiczności oraz zaproszonych mediów. Na ramionach niektórych zwisały jednocześnie zgrabne torebki z napisem Feministe mais feminine.

Czy feminizm nadaje się do sprzedaży. Kampanie medialne rządzą się jednak twardymi regułami. Język perswazji, który znamy z mediów i który w mediach dominuje jest bowiem głównie językiem peryferii. Peryferia przekazu są tym wszystkim, co wpływa na nas jako odbiorców, ale z czego nie zdajemy sobie sprawy, na czym się szczególnie nie skupiamy, nad czym nie myślimy i – przede wszystkim – czego merytorycznie nie przetwarzamy, a więc rzadko rozumiemy, czym to coś właściwie jest, a czym nie. W tym sensie kampania na rzecz feminizmu toczy się torem peryferyjnym. Jest pomyślana tak, aby zwiększyć podaż feminizmu, sprawić, aby feminizm łatwo wszedł do masowego obiegu, został kupiony przez masowego odbiorcę i odpowiednio przyrządzony został przez niego szybko i bezwysiłkowo połknięty. Problem zaczyna się na etapie przeżuwania. Czy masowy odbiorca może z równą łatwością przetrawić feminizm, który kupił i czy jego organizm przyswoi feministyczne treści, które miałaby zadziałać na niego uleczająco – o to już mało kto dba.

O ile w wypadku reklamowania zapachu nowych perfum, sprawa wydaje się być prosta (warto skojarzyć markę z czymś fajnym, co jest przyjemne, powszechnie pożądane czy po prostu ładnie wygląda), a konsekwencje nieudanego zakupu nie są groźne, o tyle w kwestiach kontrowersyjnych społecznie (a feminizm jest taką kwestią, stąd w ogóle jest) nie do końca tak jest. I nie do końca jest to możliwe. Feminizm nie jest opakowaniem ani ubraniem, a feministki – choć są miłe i sympatyczne lub niemiłe i niesympatyczne w stopniu zapewne takim samym jak ludzie w ogóle – nie zawsze mogą (a właściwie bardzo rzadko) argumentować czy działać zgodnie z powszechnym aplauzem, licząc na sympatię i przychylność opinii publicznej. Z definicji feminizm jest ruchem nastawionym na krytykę i zmianę rzeczywistości społecznej, nie może być zatem dla tej rzeczywistości wygodny i nie może posługiwać się znanymi czy podzielanymi przez większość schematami. Opakowywanie feminizmu w cieszące się uznaniem twarze czy przyozdabianie go w to, co podoba się większości może więc okazać się zabiegiem krótkoterminowym. Masowy odbiorca może i kupi feminizm (dołączony do płyty czy gazety), ale co dalej z nim zrobi – tego już nie wiadomo.

Czy feminizmem warto handlować. Być może wszystko mogłoby dalej bezboleśnie się toczyć, ale sprawa – przynajmniej na gruncie polskim – wymknęła się spod kontroli po dość kompromitującej publikacji w marcowym wydaniu Wysokich Obcasów Extra. Autorki głośno komentowanego ostatnio tekstu postanowiły bowiem wziąć na warsztat feminizm i feministki jako nośny i modny temat, na tej samej być może zasadzie, jak podejmuje się inne bieżące, dotyczące większości albo w jakiś sposób spektakularne sprawy typu nowa moda w internecie czy nowa afera wokół znanej postaci życia publicznego. To jedno. Sprawa druga – w ten sposób feminizm został wyciągnięty z opakowania. Z jednej strony nierzetelny, powierzchowny materiał, z okładką i hasłem przewodnim przykrojonymi do masowej wyobraźni, z drugiej – oburzenie feministek, które błyskawicznie zamanifestowały (bardzo słusznie) swoje niezadowolenie z takiego obrotu rzeczy. W tekstach polemicznych zaczęły się pojawiać suche fakty, wyliczenia, kwestie sporne, niewygodne, kontrowersyjne, nierzadko trudne, wypowiadane zdecydowanie i podniesionym tonem – słowem takie, które przed masowym odbiorcą próbowano skrzętnie ukryć. Czuć w nich, że feminizm nie chce (z definicji nie może) zostać zredukowany do uśmiechania się, a feministki nie nadają się (z definicji nie mogą się nadawać) do bycia idealnymi – z punktu widzenia skuteczności perswazji – nadawczyniami. Zrobiło się mniej przyjemnie, mniej ładnie i mniej smacznie. Znów okazało się, że feminizm jest (bo właśnie jest) ruchem, którego celem jest uderzanie w to, do czego społeczeństwo przywykło, porusza kwestie nie zawsze łatwe do rozstrzygnięcia, jest naszpikowany dylematami i niejednokrotnie boryka się z samym sobą. Feminizm nie pasuje do masowego odbiorcy, bo nie może do niego pasować. I w tym sensie nie nadaje się do handlowania.

Karmienie siedzącej przed telewizorem opinii publicznej feministyczną papką, niczym dziecko, któremu wpycha się kolejną łyżeczkę kaszki, a jednocześnie zabawia kolorowymi obrazkami, nie spowoduje faktycznej, długoterminowej zmiany nastawienia do feministycznych postulatów, a już na pewno nie doprowadzi do ich realizacji.  Nie jest też sposobem na poważną feministyczną dyskusję przykrajanie (okrajanie) feminizmu do atrakcyjnych z punktu widzenia publiczności tez. Peryferia nie mogą przysłaniać feministycznej argumentacji i pomijać faktycznych działań środowisk feministycznych w kwestiach tak niewygodnych dla ogółu jak przemoc symboliczna, dyskryminacja kobiet, dysproporcja w zarobkach kobiet i mężczyzn, przemoc domowa i seksualna czy ograniczony dostęp do edukacji seksualnej, środków antykoncepcyjnych czy zabiegów przerywania ciąży. Najprawdopodobniej jedyną skuteczną metodą kształtowania postaw opinii publicznej, które byłyby względnie trwałe w czasie (mój stosunek do feministek czy feministycznych postulatów nie zmieni się, jak nadawczyni zmieni się z uśmiechniętej na mniej uśmiechniętą), odporne na kontrargumentację (nie zmieni się też wówczas, gdy ktoś inny, równie uśmiechnięty, będzie przekonywał mnie, że seksizm jest całkiem sympatyczny) oraz – co najważniejsze – regulujące zachowania i wybory życiowe, jest żmudne, czasochłonne i czasem bolesne opracowywania przekazu w torze centralnym. Odbiorcy muszą wiedzieć, czym jest feminizm, co robią feministki i jakie są konsekwencje feminizmu (także koszty). Feminizm musi mówić właściwym sobie językiem, o właściwych dla siebie kwestiach i nie może przejmować się grymasem na twarzy opinii publicznej. Jeśli masowa odbiorczyni czy odbiorca ma stać się feministką czy feministą, powinien – poświęcając uwagę, wkładając wysiłek, czas, rozwikłując dylematy i myśląc – chcieć sobie feminizm kupić. Nie odwrotnie.

Katarzyna Serafińska 

design & theme: www.bazingadesigns.com