Ruch anti-choice przestaje udawać, że chodzi o „życie”, coraz częściej przyznaje, że denerwuje ich seks

Coraz częściej członkowie i członkinie ruchu anti-choice przestają udawać, że ich motywacją jest „ochrona życia” i przyznają, że ich wysiłki mają na celu kontrolowanie seksualności kobiet.

prolife

Czy ruch anti-choice rezygnuje z udawania, że jego celem nie jest nadzorowanie seksualności kobiet i że sprzeciwia się prawu do aborcji jedynie ze względu na życie płodu? Chociaż bezmyślne używanie słowa „życie” jako szyfru określającego szereg poglądów przeciwnych kobietom i seksowi chyba do niczego nie prowadzi, ostatnio wydaje się, że ruch anti-choice jest odrobinę bardziej skłonny do przyznania, że to, co naprawdę ich oburza, to fakt, że kobiety uprawiają seks bez ich pozwolenia.

Niedawno podczas konferencji Rady Badań nad Rodziną zaprezentowany został raport analizujący cechy demograficzne kobiet, które dokonują aborcji, bazujący na danych uzyskanych za pomocą samoopisów przez Krajowe Centrum Statystyk Zdrowotnych. Ich wniosek? „OMG dziwki!”

Badacze – termin, który należy rozumieć dość luźno z powodu ogromnych zniekształceń statystycznych występujących w tym badaniu – byli niesłychanie zdeterminowani, by przedstawić aborcję jako rezultat poczynań rozwiązłych seksualnie kobiet. Udało im się jednak tylko przedstawić siebie jako niesamowicie pruderyjnych i oderwanych od mainstreamowej rzeczywistości. „Prawie 90% zgłoszonych aborcji dokonywanych jest przed kobiety, które miały trzech lub więcej (męskich) partnerów seksualnych”, piszą badacze, wyraźnie oczekując, że czytelnicy i czytelniczki zadrżą ze zgrozy na samą myśl o tym, że kobieta mogłaby nie poślubić pierwszego chłopca, którego pocałuje. Co oznacza, że większość kobiet, które dokonują aborcji, jest… przeciętna. Kobiety zazwyczaj deklarują, że miały mniej więcej czterech partnerów seksualnych, ale socjologowie są zdania, że liczby te są w rzeczywistości wyższe, ponieważ mężczyźni podają o wiele wyższą średnią liczbę partnerek, a taka rozbieżność jest matematycznie niemożliwa. I rzeczywiście, gdy w pewnym badaniu powiedziano kobietom, że są podłączone do wykrywacza kłamstw, podawały one większą liczbę partnerów seksualnych. Piętnowanie kobiecych zachowań seksualnych, takie jak we wspomnianym raporcie, sprawia, że kobiety zaokrąglają w dół.

„Procent kobiet zgłaszających dokonanie aborcji jest o wiele wyższy wśród kobiet, które miały kilku partnerów seksualnych, niż wśród kobiet monogamicznych”, piszą autorzy badania. Ten przykład doskonale pokazuje, jak artykuł, który ma podobno być badaniem naukowym, jest w rzeczywistości pełen przekłamań i nieuczciwego manipulowania danymi. W końcu „monogamiczna” i „miała kilku partnerów seksualnych” to nie są wzajemnie wykluczające się grupy. Bez wątpienia, dla autorów definicja monogamiczności to „miała tylko jednego, jedynego partnera seksualnego”, dziwna i niechlujna definicja, według której kobieta, która wczoraj straciła dziewictwo z przypadkowo poznanym mężczyzną, jest bardziej „monogamiczna” niż kobieta, której drugie małżeństwo przetrwało 30 lat.

„Osiemdziesiąt trzy procent kobiet, które zgłosiły dokonanie aborcji, mieszkało kiedyś bez ślubu z partnerem”, piszą badacze, wyraźnie oczekując, że czytelnicy/czki uznają mieszkanie razem bez ślubu za szokująco niecenzuralne zachowanie. I znowu, te dane pokazują jedynie, że aborcji dokonują przeciętne kobiety. Według Centrum Kontroli i Prewencji Chorób, „[W]iększość młodych par zamieszkuje razem przed zawarciem małżeństwa”. Trzy czwarte kobiet przed 30 rokiem życia mieszkało z partnerem bez ślubu.

To prawie komiczne, jak niezaznajomieni z rzeczywistością są autorzy badania ze swoim przekonaniem, że całkowicie normalne, a nawet nudne zachowania seksualne są skandaliczne. Ale, co ważniejsze, raport ten ukazuje gotowość części aktywistów/ek ruchu anti-choice, aby otwarcie mówić o swojej wrogości względem kobiecej seksualności, otwartości, której jeszcze kilka lat temu agresywnie się wypierano.

Nie zrozumcie mnie źle: niektórzy ludzie wciąż są wierzą w ideę, że ruch anti-choice nie ma nic wspólnego z seksem ani płcią. Niedawno w „Slate” Will Saletan uparcie twierdził, że bycie „pro-life” nie ma nic wspólnego z negatywnym nastawieniem do kobiecej seksualności, ponieważ większość ludzi, którzy przyznają ankieterowi, że są „pro-life”, popiera również legalną antykoncepcję. Nie wspomniał jednak, że większość ludzi, którzy mówią, że są „pro-life”, popiera również legalną aborcję, co sugeruje, że „pro-life” to termin bez znaczenia, a ludzie używają go tylko dlatego, że brzmi dobrze.

Aby wiedzieć, na czym polega prawdziwy ruch anti-choice, trzeba spojrzeć na to, co robią jego członkowie/inie, a nie na to, jak się określają jacyś przypadkowi ludzie. A aktywiści/stki anti-choice coraz częściej swobodnie mówią o swoich obiekcjach względem tego, że kobiety mogą wybierać seks w celach innych niż prokreacja. I rzeczywiście, kiedy po raz pierwszy zaczęłam pisać o lecznictwie ginekologiczno-położniczym, nawet najlżejsza sugestia, że członkowie ruchu anti-choice mają jakiś problem z kobiecą seksualnością wystarczała, by konserwatyści/stki zaczęli/ły protestować i krzyczeć, jak to nic ich nie obchodzi, co robicie w łóżku, tutaj chodzi o „życie”, bla bla bla.

A teraz Mike Huckabee bez cienia wstydu twierdzi, że postulat, by ubezpieczenie zdrowotne pokrywało koszty antykoncepcji – nawiasem mówiąc, zawsze to robiło – wynika z nieumiejętności kobiet do „kontrolowania swojego libido”. Teraz protestujący przeciwko antykoncepcji są jedną z ważniejszych części Marszu dla Życia, i nie da się już zaprzeczyć, że „życie” jest tylko szyfrem na oznaczenie prób ukarania i kontrolowania kobiet poprzez zabranie im możliwości dysponowania swoją płodnością. Członkowie i członkinie ruchu anti-choice są dalecy/kie od zaprzeczania takim motywacjom, a nawet zaczynają się do nich głośno i dumnie przyznawać.

Dlaczego teraz? Bo myślą, że wygrywają. Masowe zamykanie klinik aborcyjnych w całym kraju ze względu na niepotrzebne z medycznego punktu widzenia biurokracyjne przeszkody to duże zwycięstwo. Tak duża wygrana każdemu uderzyłaby do głowy, więc mniej boją się utraty pozycji i swobodniej przyznają, że ich prawdziwym celem jest atakowanie seksualności kobiet. Ale również dlatego, że ataki na prawo do aborcji były do tej pory takie skuteczne, i jedyną drogą do przodu jest teraz wziąć na celownik antykoncepcję. Jednak odwrotnie niż w przypadku aborcji, ataki na antykoncepcję w zasadzie muszą być przedstawione w ramach ograniczania wyborów seksualnych kobiet.

Oczywiście, wielu członków i członkiń ruchu anti-choice jest wciąż ostrożnych i szuka sposobów na atakowanie antykoncepcji bez mówienia bezpośrednio, że chodzi o seks. „Wolność religijna” to jeden z trików, które często się słyszy. Ale szczerze powiedziawszy, ostatnio wydaje się, że konserwatyści/stki generalnie postanowili/ły przestać udawać i zwyczajnie mówić wprost. Rush Limbaugh zarzucił ostrożność i użył wypowiedzi Sandry Fluke do określenia kobiet używających antykoncepcji jako dziwek, co prawica wyraźnie uznała za okrzyk bojowy i zachętę do zaprzestania autocenzury. I, szczerze powiedziawszy, nie wygląda na to, żeby im to bardzo zaszkodziło. Ataki na aborcję i antykoncepcję wydają się coraz bardziej, a nie coraz mniej skuteczne, po tym jak konserwatyści/stki powoli zaczynają przyznawać, że w filozofii anti-choice tak naprawdę zawsze chodziło o seks.

Amanda Marcotte

Tłum. Ewa Wlezień

design & theme: www.bazingadesigns.com