Anna von Mrau: Ja także wyzyskuję i zmuszam!

Dr Ewa Majewska w tekście „Śnieg w lecie, czyli o niewolnictwie kobiet na polskiej lewicy w późnym kapitalizmie” wzywa feministki do zajęcia stanowiska. Niniejszym więc, jako feministka, je zajmuję.

shutterstock_123126724

Zacznę może od samokrytyki. Posługując się kategoriami zaczerpniętymi z powyższego tekstu, muszę się przyznać: ja także wyzyskuję i zmuszam. Osobą przeze mnie wyzyskiwaną i zmuszaną jest mój Partner Życiowy (zwany w skrócie PŻ), którego zmuszam do czytania wszystkich moich tekstów, poprawiania ich oraz wygłaszania konstruktywnej krytyki. Jest on także najwidoczniej współautorem moich tekstów, gdyż skutecznie zachęca mnie do pisania oraz umożliwia mi owo pisanie np. zmywając gary, tudzież wykonując inne obowiązki domowe, abym ja mogła pisać. Dba on także o to, bym nie padła z głodu jako autorka i co rano dostarcza mi śniadanie, które jak wiadomo jest najważniejszym posiłkiem dnia, szczególnie jeśli ma się w planach tak poważny wysiłek umysłowy, jak napisanie tekstu dla Codziennika Feministycznego. Nie wolno mi też zapominać o długich godzinach przegadanych z PŻetem o życiu, o feminizmie i o równouprawnieniu, z których to dyskusji nierzadko rodzi się w mojej (bądź jego) głowie pomysł na tekst, który to pomysł później pracowicie przelewam na klawiaturę. Dlatego czytając tekst dr Majewskiej poczułam, że niczym w zasadzie nie różnię się od Sławomira Sierakowskiego, gdyż także niecnie i po cichu wykorzystuję PŻeta do bezczelnego promowania własnej osoby i pompowania swojego nazwiska! Uff! Od razu mi lepiej, kiedy to wyznałam.

Ale kiedy się głębiej zastanowię nad problemem, odkrywam, że ja także jestem wykorzystywana i to przez własną Matkę! Otóż moja szacowna rodzicielka ma hobby polegające na organizowaniu konkursów plastycznych dla dzieci. W organizację tych konkursów regularnie mnie zaprzęga, nie wymieniając jednak mojego nazwiska wśród organizatorów/ek! Skandal, szok i niedowierzanie! Przed oczami stają mi te godziny spędzone na telefonie, kiedy Matka opowiadała mi o wszelkich problemach organizacyjnych i kiedy razem szukałyśmy rozwiązania. Przypominają mi się te wszystkie maile o treści „Weź mi to córcia roześlij po wszystkich szkołach, bo ja nad tym będę siedziała 3 dni, a Tobie szybciej pójdzie”, wykorzystywanie moich kontaktów z innymi społecznikami i społecznicami, by nagłośnić sam konkurs i promować laureatki i laureatów na innych imprezach w naszym mieście… Jak własna matka może mi to robić???

Zaraz, zaraz… Skoro już o działalności społecznej mowa, to wygląda na to, że otaczają mnie sami wyzyskiwacze i krwiopijcy, a konkretnie wyzyskiwaczki i krwiopijczynie z pewnej fundacji, w której działam. Tak się akurat złożyło, że fundacja jest praktycznie 100% żeńska, ale gwarantuję, że prawie każda wolontariuszka angażuje swoich najbliższych do pomocy i owi najbliżsi nie dostają z tego tytułu żadnej gratyfikacji, a nawet w większości nie doświadczają zaszczytu bycia wymienionymi  na naszej stronie internetowej, w gronie wolontariuszek i wolontariuszy! Wykorzystujemy i przywłaszczamy sobie trud naszych rodzin, których członkowie i członkinie nierzadko pomagają nam w interwencjach, bronią własną piersią w sytuacjach kryzysowo-konfliktowych, dźwigają sprzęt, podwożą nas w różne części miasta, gdzie akurat trzeba coś ważnego załatwić, dają się budzić telefonami o wszelkich porach dnia i nocy oraz z godnością znoszą ciągłe zmiany planów, bo „wiesz, kotku, zadzwoniła pani i muszę jechać…” Cała praca kilkudziesięciu osób w fundacji opiera się jak widać na niewidzialnej pracy kolejnych kilkudziesięciu osób, do których zalicza się także wspomniany już PŻ. Co więc powinnyśmy z tym zrobić? Wpisać na listę wolontariuszki i wolontariuszy wszystkich, włącznie z tymi, którzy wprost mówią, że tego nie chcą (casus PŻeta)? Domagać się wystawiania faktur na fundację za poświęcony czas, energię i nierzadko benzynę?

Moja Mądra Mama mawia: „sprawiedliwie to nie znaczy po równo” i sądzę, że jest to dobra puenta tego tekstu. Nie wszystko da się wycenić, zmierzyć, odważyć. Uważam, że ważne jest dostrzeganie wyzysku, seksizmu i wykorzystywania, ale wchodząc z tymi kategoriami w związki pojedynczych ludzi będziemy jak urząd skarbowy, który miał chyba pomysł na opodatkowanie przepływów finansowych pomiędzy konkubentami podatkiem dochodowym (wszak jak PŻ przelewa mi stówkę na zakupy, to dla mnie jest to dochód, nieprawdaż?). 

Mnie podobał się tekst Sierakowskiego, ponieważ odebrałam go jako podziękowanie dla jego byłej partnerki, za jej wkład w jego pracę. Wkład, do którego niekoniecznie była ona zmuszana (przyznam, że nie rozumiem, skąd takie założenie w tekście dr Majewskiej), ale który jest w moim przekonaniu normalną sytuacją, kiedy pozostaje się z kimś w związku. Naturalnym jest, że rozmawiamy, dyskutujemy, dzielimy się problemami i przemyśleniami, ale też zapewniamy drugiej stronie warunki do pracy robiąc jej posiłek czy prasując jej ciuchy. Dlatego wyciąganie z tego tekstu wniosków o wyzysku, zmuszaniu i wykorzystywaniu uważam za nieuprawnione.

Natomiast ważnymi efektami zarówno tekstu Sierakowskiego, jak i dr Majewskiej, jest fakt, że na ową niewidzialną pracę wspomagawczo-opiekuńczą zwracamy uwagę, że o tym rozmawiamy. Bo prawdziwe partnerstwo nie polega wg mnie na ścisłym odmierzaniu, kto ile wkładu wniósł i co powinien za to dostać, ale na poczuciu, że ja pomagam Tobie, Ty pomagasz mnie i oboje jesteśmy dzięki temu spełnieni i zadowoleni.

PS. Ten tekst, jak i wszystkie inne, także został najpierw przeczytany przez PŻeta, który zwrócił mi uwagę na fakt, że można zrozumieć moją wypowiedź jako argument przeciwko docenianiu niewidzialnej pracy kobiet poświęcających swój czas i energię na opiekę nad dziećmi czy innymi członkami/iniami rodziny (piszę z premedytacją o kobietach, gdyż to w zdecydowanej większości kobiety wykonują prace opiekuńcze na rzecz swoich najbliższych), wszak to takie „naturalne” i „w związkach tak bywa”. Otóż zdecydowanie się z taką interpretacją nie zgadzam, gdyż widzę dużą różnicę pomiędzy poświęcaniem się dla kogoś (sytuacja np. rezygnowania z własnej kariery, by wspomagać karierę partnera), a współpracą w związku polegającą na pomaganiu sobie wzajemnie. Wydaje mi się, sądząc po tekście Sierakowskiego, że w jego przypadku chodziło bardziej o pomaganie niż o poświęcanie się jego partnerki. Rozróżnienie pomiędzy tymi dwiema sytuacjami jest także powodem, dla którego nie mam pretensji o brak interwencji do feministycznie usposobionych współpracowniczek Sierakowskiego, ponieważ o tym, czy mamy do czynienia z pierwszą czy z drugą sytuacją, każdy jednak musi zdecydować sam w odniesieniu do własnej relacji.

 Anna von Mrau

design & theme: www.bazingadesigns.com