Filipczak-Zaród: Lewica dla wszystkich czy lewica dla silnych?

W imię fałszywie rozumianej skuteczności Katarzyna Paprota postuluje na łamach Nowego Obywatela rezygnację z emocjonalnego wsparcia dla osób z doświadczeniem przemocy, słabszych czy nieuprzywilejowanych. Tymczasem to właśnie idea bezpiecznej komunikacji pomoże zbudować silniejszą lewicę z większym spektrum reprezentacji. Z felietonem Katarzyny Paproty polemizuje Joanna Filipczak-Zaród.

Warren Pearce

Kiedy czytam w felietonie Katarzyny Paproty, że „nie możemy dać się zakuć w kierat emocjonalnej pracy z poranionymi duszami”, zalewają mnie wątpliwości. Czy felietonistka rzeczywiście chce przez to powiedzieć, że my (w domyśle: lewica) nie powinnyśmy budować społeczności opartych na pracy emocjonalnej? Pracy emocjonalnej (emotion work), która stanowi często fundament istnienia wspólnoty? Nie ma wątpliwości, że wykonujemy ją wszyscy — zarówno w rodzinach, jak i grupach towarzyskich, które inaczej łatwo uległyby rozpadowi. Jeśli nie będziemy w naszej społeczności próbować zarządzać swoimi uczuciami i ich ekspresją, jeśli nie będziemy wkładać wysiłku w utrzymanie relacji (a taka jest zgrubna definicja pracy emocjonalnej), jak mamy podtrzymywać istnienie naszych wspólnot i organizacji?

Czy może, jak sugeruje początek kolejnego akapitu („emocjonalna praca i terapia to zadanie dla psycholożek i terapeutów, nie dla kolektywu czy partii politycznej”), autorka ma na myśli raczej emotional labor (tłumaczone czasem również jako praca emocjonalna), które rozumie jako „zakuwanie w kierat”? W końcu emotional labor to praca z własnymi emocjami i ich ekspresją w trakcie wykonywania pracy zawodowej. Jeśli o to chodziło Katarzynie Paprocie, mam przykrą informację: pełnienie funkcji na każdym stopniu administracji publicznej wymaga wykonywania dużej ilości emotional labor, podobnie jak oddolna działalność w partii politycznej.

A może chodzi po prostu o to, żeby nie marnować swojej pracy na „poranione dusze” (jak poetycko określa autorka osoby, które doświadczyły przemocy, często marginalizowane i wykluczane) i zamiast przeznaczać energię na słabych, spożytkować ją na kogoś innego? Wrócimy za chwilę do tego wątku, bo stanowi on w tekście kluczowy problem.

Tymczasem w kolejnych akapitach autorka porównuje, a raczej utożsamia pracę emocjonalną z terapią — zestawia więc dwa zjawiska z zupełnie różnych porządków. Ta pierwsza to codzienność zdecydowanej większości z nas: drobne, często zupełnie odruchowe zachowania; ta druga to metodologiczna praca psycholożki z klientem, mająca konkretne cele i określony przebieg. Tym jednym zdaniem Katarzyna Paprota daje do ręki broń wszystkim, którzy niechętnie podejmują wysiłek emotional work: „nie muszę wykonywać pracy emocjonalnej, bo to robota dla specjalistów” — brzmi konsekwencja takiego postawienia sprawy. Otóż nie: praca emocjonalna to obowiązek każdej i każdego z nas — o ile zależy nam na sprawnym funkcjonowaniu naszej społeczności.

W tekście pojawia się zresztą zadziwiająco dużo wzmianek o terapii, leczeniu, psychologii i psychiatrii, które mnie, jako psycholożkę, zirytowały. „W psychologii i psychiatrii przeważa opinia, że w przełamywaniu lęków istotną częścią terapii jest stopniowa ekspozycja na czynniki budzące lęk”, pisze autorka. Być może kojarzycie pojęcie systematyczna desensytyzacja (systematic desensitization): to nieco przestarzała technika terapeutyczna, wykorzystywana głównie w leczeniu fobii prostych. Jak pisze Katarzyna Paprota, polega na stopniowej ekspozycji na czynnik budzący lęk. Już w latach osiemdziesiątych zeszłego wieku wiedzieliśmy jednak, że metoda ta pomaga zwalczać objawy, a nie wpływa na istotę problemu, z którym zmaga się klient. Nie jest zatem specjalnie skuteczna w przypadkach bardziej skomplikowanych niż proste fobie. W psychologii i psychiatrii przeważa więc opinia, że owszem, stopniowa ekspozycja na czynniki budzące lęk może pomóc, ale najważniejsze w procesie leczenia jest poczucie sprawczości klientki. Innymi słowy: żeby poradzić sobie z problemem, osoba w terapii musi mieć poczucie kontroli nad środowiskiem, w którym zachodzi proces leczący i samym tym procesem. Budowanie i podtrzymywanie poczucia sprawczości jest kluczowe w pracy terapeutycznej — inaczej nie ma w ogóle mowy o odzyskiwaniu kontroli czy władzy po doznanej krzywdzie (do której to siły odwołuje się felietonistka, cytując „Nanette”).

Do podobnych, błędnych wniosków Katarzyna Paprota dochodzi analizując safe space. Zacznijmy od podstaw: idea bezpiecznej przestrzeni (safe space) powstała na potrzeby korporacyjnych treningów jako przestrzeń do samodoskonalenia. Potem dopiero przewędrowała, ewoluując nieco, do grup lewicujących i akademii. To z czym zazwyczaj mamy do czynienia w partii politycznej czy organizacji pozarządowej, skupionej na konkretnych celach, to nie tyle safe space, co pewien zbiór z góry przyjętych zasad współpracy i współżycia społecznego. Owszem, mogą być one bardziej restrykcyjne niż zasady panujące w świecie „na zewnątrz”, nie mylmy ich jednak z safe space’ami. Ponieważ nie mówimy o treningach ani o społecznościach skupionych na samodoskonaleniu członków, zrezygnujmy po prostu z tego terminu.

Z felietonu Katarzyny Paproty wyłania się świat rozszczepiony, w którym nie istnieje pełne spektrum pomiędzy bezpieczną przestrzenią a życiem prawem wilka. Autorka ponownie stawia tezę, że powinnyśmy przestać przejmować się „poranionymi duszami”, jeśli zależy nam na tym, żeby osiągnąć konkretny cel. Dlaczego? Oczywiście, zajmuje to nasze zasoby, ale ten argument w tekście w ogóle nie pada. Pojawia się natomiast wytłumaczenie, że aby skutecznie działać na zewnątrz, musimy to „zewnętrze” znać i umieć się z nim komunikować. Nic bardziej oczywistego. Nie istnieje jednak obowiązek, aby każda osoba w partii politycznej działała „na zewnątrz”. Tak samo rzecz się ma się z organizacjami pozarządowymi czy innymi grupami zajmującymi się aktywnością społeczną i polityczną. Na jedną osobę „walczącą na froncie” przypadać powinno kilka wspierających „z tyłów”. Nie każde z nas musi walczyć, każdemu za to przyda się od czasu do czasu przebywanie w komfortowym środowisku.

„Unikanie przykrości nie naprawi świata”, pisze felietonistka, i tu się z nią zgadzam. Jednak czy nie łatwiej stawiać czoła światu mając wsparcie i opiekę ze strony wspólnoty, niż wtedy, gdy dostajemy od niej kolejne porcje kopniaków i szorstkości? Śmiem twierdzić, że czując się bezpiecznie we własnym środowisku, każda osoba będzie ze zdecydowanie większą łatwością przeznaczała swoją energię na wprowadzanie zmian w zewnętrznym świecie.

Jeszcze ciekawszy jest kolejny argument. Autorka sugeruje, że w Polsce „rola ofiary legitymizuje rolę feministki i zaspokaja zrozumiałą potrzebę uwagi i współczucia”, dlatego właśnie zwolenniczki #metoo „utrwalają się” w tej roli. Zacznijmy od tego, że jest to niemal podręcznikowy przykład obwiniania ofiar (victim blaming): jeśli ofiara nie zachowuje się tak, jak uważam, że powinna, to coś jest z nią nie tak. Otóż nie: jeśli żywisz oczekiwania co do zachowania osoby skrzywdzonej — co do tego, co powinna lub czego nie powinna robić — to z tobą jest coś nie tak. Nawet przy założeniu, że celem feminizmu jest odzyskanie podmiotowości przez osoby pokrzywdzone, proces ten musi odbywać się na ich własnych warunkach. Odgórne narzucanie konfrontacji ze źródłem krzywdy nie jest sposobem na „wyciągnięcie” skrzywdzonej osoby z roli ofiary. Przeciwnie — przyjmujemy w ten sposób rolę kolejnego agresora, a osoba z doświadczeniem przemocy, dostaje kolejną jej porcję.

Co jednak w sytuacji, kiedy „potrzeba bezpieczeństwa staje się ważniejsza niż włączanie ludzi we wspólne działania”? To, oczywiście, byłoby kontrproduktywne, ale osoby zgłaszające przemoc wyrażają nie tyle „potrzebę bezpieczeństwa” a sprzeciw wobec współpracy z osobami agresywnymi i nieskłonnymi do poprawy. Jeśli nie włączymy do grupy jednostek toksycznych i niebezpiecznych, wzrośnie ogólny poziom komfortu i z pewnością pojawi się więcej osób, które nie będą bały się zaangażować we wspólne działania.

Z felietonu Katarzyny Paproty przebija pewność, że tylko osoby silne są w stanie skutecznie prowadzić działalność polityczną czy społeczną; że tylko tacy, którzy nie wymagają ochrony przed cudzymi słowami i zachowaniami, są w stanie cokolwiek osiągnąć. Pojawia się pytanie, co zatem stało się z podstawową misją lewicy, której celem było zawsze stawać po stronie słabszych? Czy oto z lewej strony pojawia się propozycja, żeby to silni narzucili słabym to, co będzie dla nich „najlepsze”?

Nie dbając o budowanie zasad komunikacji i współżycia w naszej społeczności, odrzucamy możliwość usłyszenia słabszych. Oczywiście, osoby agresywne i przemocowe często do końca pozostają na polu walki, spychając z niego słabszych. Ale czy to na pewno jest zdrowy i pożądany przez nas stan rzeczy? Szczególnie, że wygrani rzadko zawdzięczają swój sukces wewnętrznej sile czy nadzwyczajnym możliwościom — zazwyczaj po prostu to oni i ich poplecznicy krzyczą najgłośniej. Przemocowcy są często uroczymi ludźmi z masą przyjaciół, władzy i wpływów. Nie udawajmy, że pozbawiając słabszych możliwości walki z nimi czy walcząc z „nadmierną wrażliwością” budujemy lewicę bez polowań na czarownice i samosądów. Przeciwnie, stwarzamy w ten sposób społeczność ułatwiającą wykorzystywanie słabszych, marnującą ich potencjał i wzmacniającą toksyczne wzorce. To nie silna lewica, to lewica silnych.

Może już najwyższy czas przestać ich słuchać i otworzyć się wreszcie na osoby słabsze, osoby o niższym statusie społecznym, osoby z grup marginalizowanych, czy — tak! — osoby, które doświadczyły przemocy? Może czas dać im szanse do działania i miejsce do mówienia?

Safe space’y, do których tyle razy odnosi się w swoim tekście Katarzyna Paprota, mogłyby dać nam — lewicy — narzędzia do włączania grup, na których nam zależy, w działalność społeczną czy polityczną. I nie chodzi mi tu wyłącznie o marginalizowane mniejszości; warto pamiętać, że bezpieczna przestrzeń służyć może za doskonałe miejsce dla edukacji, samodoskonalenia, a także dyskusji wolnej od ryzyka bycia ocenianym. Tworząc przestrzenie bezpieczne dla kobiet i osób z doświadczeniem przemocy, moglibyśmy włączyć je w nasze działania; usłyszeć, czego potrzebują, przekonać do współpracy. Czy po doświadczeniu i sukcesie Czarnego Protestu stać nas, jako lewicę, na odrzucanie lekką ręką szansy dotarcia do tych grup?

Mogłybyśmy wreszcie stworzyć warunki, w których osoby gorzej wykształcone, osoby o niższym statusie społecznym czy mniejszym politycznym „wyrobieniu” miałyby szansę w bezstresowej atmosferze zapoznać się z naszymi celami i ideami oraz przedstawić nam swoje opinie czy postulaty. Wystarczy ustalić zasady dotyczące języka, sposobu komunikacji i nieoceniania. Taka bezpieczna przestrzeń nie musiałaby przecież obejmować całego działania organizacji, każdego spotkania i wydarzenia, byłaby za to doskonałym dodatkiem do edukacji czy burz mózgów.

Warto spróbować tego podejścia, skoro dotychczasowe strategie nie zdają egzaminu. Lewica od zawsze celowała nie tylko w ochronę słabszych, ale też w ich edukację. Może już czas, żebyśmy zaczęli i zaczęły się tym zajmować, wzmacniając podmiotowość i poczucie sprawczości osób edukowanych. W końcu i my od nich możemy się wiele nauczyć.

Być może dziś nasze bezpieczne przestrzenie nie są wcale zbyt bezpieczne, albo — co bardziej prawdopodobne — są bezpieczne tylko dla wybranych, a nasza praca emocjonalna na korzyść słabszych jest niewystarczająca. Warto to zmienić, wbrew temu, co pisze Katarzyna Paprota.

Tak, zmiana budzi obawy, zwłaszcza jeśli jest to zmiana odwiecznego porządku dziobania, której elementem jest zrzucenie niereformowalnych przemocowych amfor i dzbanów ze świeczników. Bardzo głośno dzwonią wtedy na alarm.


Joanna Filipczak-Zaród — psycholożka, mediatorka, działaczka społeczna i feministyczna, robi lewicę i inne ładne rzeczy.


Redakcja: Magdalena Kunz, Małgorzata Joanna Adamczyk

design & theme: www.bazingadesigns.com