Duńskie matki-owce piętnują mnie jako bezdzietnego potwora 

Uwierzyłabym bardziej w radość macierzyństwa, gdybym spotykała szczęśliwe matki. 

Gdy pojawiam się w nowym towarzystwie, głównie kobiet, jestem jak one, dopóki nie zacznie się przesłuchanie: Ile kto ma dzieci? Ile mają lat? Kto stara się o trzecie?

Moje towarzyszki szybko zauważają, że nieszczególnie angażuję się w rozmowę. „A ty?” pytają. A ja wtedy myślę o kobietach, które marzą o dzieciach, ale nie mogą ich mieć. Straszne jest być zmuszoną do rozgrzebywania ran, gdy świat przygląda się im ze współczuciem. 

„Nie mam dzieci i nie chcę ich mieć”, odpowiadam. To prawda. 

Zegar biologiczny mi nie tyka, nie ściska mnie w dołku na widok noworodka, i nie czuję, że coś przy tym tracę. 

Gdy miałam dwadzieścia sześć lat, kobiety gorliwie mi tłumaczyły, że widocznie nie jestem jeszcze gotowa. Powinnam spokojnie zaczekać, a niedługo odkryję najwspanialszą miłość, jaką jest macierzyństwo. Muszę się spieszyć, by tego doświadczyć. Inaczej skończę jak staruszka ze zwyrodnieniem miednicy. I zanim moje nienarodzone dzieci staną się dorosłe, będę stawiać niepewne kroki przy pomocy balkonika. Stara matka jest zła, ale gorsza jest kobieta, która rezygnuje z dzieci. 

Zauważcie, że nie piszę ‘bezdzietna’. Dla mnie dzieci są tak samo abstrakcyjną decyzją jak przeprowadzka na Bornholm, hodowanie pudli królewskich czy podjęcie pracy w sklepie RTV/AGD. Definiowanie się, w odniesieniu do którejkolwiek z tych rzeczy nie ma sensu. 

„Nie boisz się, że zostaniesz sama na starość?” – to dzisiaj, gdy mam 36 lat, najczęściej zadawane mi pytanie. Pada w ciągu pierwszych dziesięciu minut rozmowy. 

Nie wyobrażam sobie pytać ludzi o coś tak prywatnego, mimo że jestem pewna, że wiele z nas boi się skończyć na ulicy. Moja partnerka jest ode mnie starsza o 22 lata, nie mam rodzeństwa ani dużej rodziny, ale nie uważam, żeby lęk przed samotnością był rozsądnym powodem do posiadania potomstwa. Nie mam przecież gwarancji, że dzieci będą przy mnie na starość. 

kolejne

Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Jako mała dziewczynka fantazjowałam o posiadaniu córki. Miała na imię Bianca, znalazłam ją na ulicy, gdy miała siedem lat, i mieszkałyśmy razem w dwupokojowym mieszkaniu przy Amager. Kiedy pisałam powieści przy kuchennym stole, Bianca rysowała. Była bardzo utalentowana, oddana, i co najważniejsze: cicha. 

Gdy dorosłam, zadawałam sobie pytanie, jaką byłabym matką dla trudnego, pozbawionego ambicji, hałaśliwego dziecka. Czy byłoby mi wszystko jedno, czy to chłopiec czy dziewczynka i czy chciałabym być w ciąży. Odpowiedź brzmiała „nie!”. Bez pozytywnego nastawienia do bycia wielorybem przez dziewięć miesięcy i bez entuzjazmu do przyjścia na świat dziecka, spokojnie można darować sobie macierzyństwo. 

„Nie boisz się, że będziesz żałować?” – brzmi następne pytanie. Owszem, boję się. Bardziej jednak boję się sytuacji, w której żałuję, że zaszłam w ciąże. Kiedy porównuję swoje życie do życia rodzin z dziećmi, myślę że mam ku temu powód.

Wiele słyszałam o tym, że hormony szczęścia i miłości krążą po ciele matki. Zastanawiające, że to krążące we krwi szczęście jest przedstawiane zawsze tak samo, niezależnie od tego, która kobieta o tym opowiada. 

„Z ręką na sercu, trudno zrozumieć, że ktoś dobrowolnie pozbawia się największej miłości. A tą, Leonoro, jest miłość między matką a dzieckiem. To największa miłość, jaka istnieje. I nie wie się tego, dopóki się nie doświadczy macierzyństwa”, napisała pewna kobieta na blogu o macierzyństwie. 

Ale nie tylko my, pozbawione miłości nie-matki, powinnyśmy zamknąć dzioby. 

Matki mówiące o żalu, zawiedzionych oczekiwaniach, braku miłości macierzyńskiej, o tym, że jedno z dzieci kochają bardziej niż inne, lub że chciałyby się ich pozbyć, są piętnowane jako wyrodne matki. Perfekcyjnej matce zapewne towarzyszy poczucie osamotnienia, ale w dzisiejszych czasach Instagram ułatwia to zadanie. Jak świadczy mój feed na Facebooku, Dania nurza się w fotogenicznym rodzinnym szczęściu. 

Byłabym bardziej przekonana o cudach macierzyństwa, gdybym spotykała szczęśliwe matki zamiast zgorzkniałych kobiet w moim wieku, które wspominają młodość, jakby była o lata świetlne za nimi. Spędzam jakieś pół roku za granicą, a one na takie priorytety reagują uniesieniem brwi.

„Kiedyś też mogłam prowadzić szalone życie singielki, ale teraz niektóre z nas muszą zadowolić się Legolandem”, powiedziała jedna z nich, gdy ja i moja partnerka wybrałyśmy się w kilkumiesięczną podróż do Indii.Mieszkamy ze sobą od dziewięciu lat, ale ponieważ nie mamy dzieci, świat nie widzi różnicy między naszym życiem, a długimi wakacjami singielki na Ibizie. 

„Myślę, że się marnujesz”, słyszę często. Aby rozwiać wątpliwości: to ma być komplement. 

Gdy nie masz dzieci, nie masz powodu, by żyć. Gdyby wszyscy żyli tak jak ja, upadłaby cywilizacja. 

Oczywiście, jeśli do tego czasu nie zniszczymy Ziemi przeludnieniem. 

Widzę Danię jako zamieszkaną przez owce. Matki-owce biegną w tym samym kierunku i beczą, że największa ze wszystkich jest miłość między matką a dzieckiem. Ja stoję całkiem sama na pastwisku i zdezorientowana żuję trawę. Jestem czarną owcą. Czuję się niemile widziana. Jednocześnie dziwi mnie, że tak demonizuje się mój styl życia, ponieważ mogę o nim powiedzieć same dobre rzeczy. Mogę mieć trwałą, bliską relację z partnerką, rozmawiać z nią codziennie, spontanicznie podróżować lub wyjeżdżać na długie miesiące, zapraszać gości bez konieczności planowania tego kilka tygodni naprzód, wstawać i iść spać, kiedy mam na to ochotę, kupować świetne ciuchy i duże prezenty, być z przyjaciółmi i angażować się w pełni w to, co jest moją pasją. 

Wywiady ze znanymi kobietami, które decydują się nie mieć dzieci, sprawiają, że mam ochotę upić się do nieprzytomności. Celebrytki lansują się udanym życiem, ale dziennikarzy interesuje tylko, czy w ich życiu są jakieś dzieci. Kobiety czują się w obowiązku opowiedzieć, że ‘pożyczają’ dziecko od siostry, kochają dzieci i w głębi żałują, że same nie mają własnych. Naprawdę, kobiety stoją pod ścianą. Albo żałują przez wielkie Ż i pozostają prawdziwymi kobietami, z prawdziwymi, pulsującymi jajnikami, albo same skazują się na ostracyzm jako bezdzietne potwory. Nie pojmuję, dlaczego rodzina z dziećmi, najbardziej czczony model życia rodzinnego w Danii, jest tak niepewny swojej wartości, że, cholera, wszyscy w królestwie muszą go powielać. Jak długo mamy tańczyć, jak nam zagrają, zanim to się zmieni? Często myślę, jak wiele kobiet poświęca się i rodzi dzieci, ponieważ nie mogą znieść podejrzliwości i intymnych pytań większości. Żadna nie chce przecież być niedojrzałą egoistką, nieustannie narażoną na żal za swoją decyzję i skończyć w bezimiennym grobie. 

Jedna z moich przyjaciółek przez wiele lat argumentowała, że wszyscy wybierający na przekór większości muszą być gotowi/e na obronę i tłumaczenie się ze swojego wyboru. Zmieniła zdanie, gdy urodziła czwarte dziecko i ją samą zaczęto zasypywać pytaniami. 

Kiedy robi duże zakupy w markecie, ludzie podchodzą do jej przepełnionego wózka z zakupami i pytają, czy wydaje kinderbal. Albo proszony obiad. Jest śmiertelnie wykończona, zanim przebije się do kasy. Gorzkie może być odkrycie, że pytania nie kończą się w momencie narodzin pierwszego dziecka. Przecież nie można pozwolić dziecku być jedynakiem dorastającym w mieście. Kiedy więc następne dziecko, szeregowiec, samochód i domek letniskowy? Kiedy powiedziało się A, trzeba powiedzieć B, i czy chcesz czy nie, alfabet kończy się przy L jak Lalandia. W tym miejscu kobiety opowiadają bajki o małych przyjemnościach w życiu. „Cała w tym wartość, że dziecko to kocha”, mówią, gdy pakują plażowy ekwipunek. Wyglądają jakby nie spały od dziesięciu lat. Wczoraj wieczorem odwiedziłam mojego byłego partnera i jego rodzinę. Kiedy siedziałam z jego nowonarodzoną córką, zadał mi paradoksalne pytanie rodem z Paragrafu 22: „Nie nabierasz chęci, by też sprawić sobie takiego malucha?” Unikam brania małych dzieci na ręce, ponieważ nie chcę odpowiedzieć: „nie, twoja córka mnie do tego nie zachęca” i śmiertelnie obrazić jej rodziców. 

Duńscy rodzice są z każdej strony utwierdzani w przekonaniu, że wybrali właściwie. Więc niby dlaczego ważne jest, żebym ja też ich popierała?

Leonora Christina Skov, ur. 31/05/1976 w Helsinge, duńska pisarka, krytyczka literatury i komentatorka życia społecznego, na stałe mieszkająca we Frederiksberg. Prywatnie żona dziennikarki kulturalnej, Annette K. Nielsen. Współpracowała m.in. z czasopismami Politiken i Weekendavisen, często prowadzi również wykłady.

Tłumaczenie: Karolina Niedźwiecka

design & theme: www.bazingadesigns.com