Dunham: Odbierz mi dziewictwo (Serio, weź je)
Kiedy miałam dziewięć lat, napisałam pomarańczowym magicznym markerem przysięgę zachowania czystości i zjadłam kartkę. Obiecałam sobie, że pozostanę dziewicą do zakończenia szkoły średniej. Wydawało mi się to ważne, ponieważ mama czekała z seksem aż do wakacji przed pójściem na studia, a Angeli Chase totalnie odbiło po przejściach w tanim motelu, do którego dzieciaki z liceum chodziły kopulować. Jeśli mój związek z pasztetem z wątróbki miał być dowodem na silną wolę (a objadałam się nim wtedy do obrzygania), okazałaby się ona bardzo słaba. Potrzebowałam czegoś silniejszego niż samo postanowienie, skoro miałam powstrzymać się od seksu do właściwego momentu, dlatego spisałam ową przysięgę i kazałam ją podpisać mamie. Odmówiła.
– Przecież nie wiesz, co ci życie przyniesie. Nie chcę, byś czuła się winna.
Okazało się, że spisywanie umowy było zupełnie zbędne. Ani w liceum, ani nawet na pierwszym roku studiów w New School nie nadarzyła się żadna okazja do stracenia cnoty, chyba żeby uznać za taką niemal wykorzystaną szansę z przysadzistym Jamesem, który chciał być pilotem. Do skonsumowania nigdy nie doszło, choć sprawy na naszym spotkaniu zaszły tak daleko, że następnego dnia zza łóżka w akademiku musiałam wyławiać niewykorzystaną gumkę koloru miętowego. Wszystko szło nieźle, zdjęłam już koszulkę i majtki, gdy jednak zdradziłam, że jestem dziewicą, James zaczął się (być może słusznie) obawiać, że poczuję do niego nieodwzajemnione i bardzo trwałe uczucie – dlatego zwiał. Na drugim roku przeniosłam się na niewielką uczelnię sztuk wyzwolonych w Ohio, znaną z tego, że jako pierwszy college w kraju przyjmowała kobiety oraz Afroamerykanów, a także z tego, że miała poliamoryczne, biciekawe ciało studenckie. Ani jedno, ani drugie mnie nie ruszało, ale uznałam, że to dobre, przyjazne środowisko, w którym w końcu zaliczę ostatnią bazę.
College Oberlin był spełnieniem fantazji o wolnej miłości. Kiedy rozszalała się pierwsza ulewa w sezonie, nadzy studenci wyszli na dziedziniec, by poobrzucać się błotem. (Ja miałam na sobie tankini). Ludzie mówili o sobie per „byli kochankowie, obecnie przyjaciele”. Studenci prowadzili seminarium o seksie, w trakcie którego co roku jeden chłopak i jedna dziewczyna pokazywali odpowiednio swoje penis i waginę, ku uciesze tłumu następców Ruth Westheimer.
Czułam się najstarszą dziewicą w mieście (pewnie słusznie) oprócz jednej równie sfrustrowanej biuściastej punkówy z Olimpii w stanie Waszyngton; spotykałyśmy się wieczorami w koszulach nocnych, by omawiać brak postępów. Niczym dwie Emily Dickinson z kolczykami na twarzy zastanawiałyśmy się, co nas w życiu czeka i czy może nieświadomie przekroczyłyśmy już granicę między „niewinna” a „żałosna”.
– Josh Krolnik złapał mnie za gumkę od majtek! Jak myślisz, co to znaczy?
– Mnie też złapał…
Zauważyłyśmy również z niejakim przerażeniem, że facet przychodzący na zajęcia w fioletowym szlafroku ma dziewczynę zawsze ubraną w piżamę z Supermanem i ta dziewczyna go kocha! Ciągle robili do siebie maślane oczy, pogrążeni we własnym (bez wątpienia seksualnym) bieliźnianym świecie.
Nie było z czego wybierać, szczególnie jeśli tak jak ja etap biseksualny miało się za sobą. Przynajmniej połowa heteryków w kampusie grała w Dungeons & Dragons, a druga połowa unikała noszenia jakiegokolwiek obuwia. Najfajniejszy chłopak, jakiego dotąd widziałam na uczelni, długowłosy wspinacz skałkowy Privan, pod koniec którychś zajęć wstał z ławki i okazało się, że ma na sobie falbaniastą białą spódnicę. W końcu zrozumiałam, że jeśli mam doświadczyć miłości cielesnej, muszę pójść na jakieś ustępstwa.
Jonaha poznałam w studenckiej kafeterii. Nie reprezentował jakiegoś konkretnego stylu, oprócz tego, że ubierał się trochę jak lesbijka w średnim wieku. Był niski, ale silny. (Chyba jestem skazana na facetów poniżej metra sześćdziesięciu). Miał wtedy na sobie koszulkę ze szkolnego dnia na rzecz ruchu LGBT (szkoła, w której obchodzi się Spirit Day! osobliwe!), a jego stosunek do nieśmiertelnego stołówkowego bufetu był bardzo elegancki, co mi odpowiadało. Nawet weganie zwykle nakładali sobie na talerze stosy jedzenia, jakby nadchodził koniec świata, i wracali do akademików półprzytomni z trawiennego wysiłku. Mimochodem wspomniałam, jak bardzo frustruje mnie niemożność dotarcia do Kentucky, gdzie chciałam zrobić projekt na zajęcia z dziennikarstwa, a Jonah natychmiast zaoferował pomoc. Zrobił tym na mnie wrażenie, ale tak naprawdę wolałam nie ryzykować pięciogodzinnej jazdy samochodem z nieznajomym. Za to nie miałam nic przeciwko pięciu lub czterdziestu pięciu minutom seksu. Imię zmienione w celu ochrony prawdziwie niewinnych.
Oczywiście najłatwiej mogłam do tego doprowadzić, organizując prywatkę z winem i serem, co też zrobiłam w swoim pokoju dwa i pół metra na trzy na „cichym piętrze” akademika East Hall. Skombinowanie wina oznaczałoby przejechanie na rowerze w arktycznym mrozie ponad dziesięciu kilometrów do sklepu w pobliskim Lorain, bo tam nie sprawdzali dowodów, dlatego też skończyło się na piwie, serze i dużym pudełku krakersów. Zaprosiłam Jonaha „mimochodem” w zbiorowym e-mailu, w którym pozowałam na dużo bardziej wyluzowaną, niż naprawdę byłam („Cześć wam, w czwartek wieczorem muszę odsapnąć. Piszecie się?”). I Jonah przyszedł, i został, nawet kiedy pozostali goście się zwinęli. Wtedy już wiedziałam, że dojdziemy przynajmniej do marnej drugiej bazy. Rozmawialiśmy, najpierw z wielkim ożywieniem, potem zaś nerwowymi półwykrzyknikami, które zastępują pocałunki, kiedy ludzie są zbyt nieśmiali.
W końcu oznajmiłam, że mój tata zawodowo zajmuje się malowaniem obrazów wielkich penisów. Kiedy Jonah spytał, czy możemy obejrzeć je w sieci, złapałam go za kark i poszłam na maksa. W sekundę ściągnęłam bluzkę, podobnie jak wcześniej, kiedy byłam z pilotem, co chyba i tym razem zrobiło wrażenie. Nie mniej brawurowo zerwałam się, by znaleźć gumkę z „zestawu przetrwania pierwszoroczniaka”, który mi dali, choć byłam na drugim roku i miałam niemal stuprocentową pewność, że gdyby nadeszła apokalipsa, potrzebowalibyśmy dużo więcej niż podrabianych ray -banów, batonika zbożowego i plasterków.
W tym samym czasie po drugiej stronie kampusu moja koleżanka Audrey przechodziła własne piekiełko. Od początku semestru była w stanie wojny ze swoją współlokatorką, ponętną, lubującą się w średniowiecznych przebierankach mieszkanką Filadelfii, obiektem pożądania każdego LARP-era i heavy-metalowego świra na uczelni. Audrey potrzebowała chwili ciszy, by poczytać „The New Republic” i porozmawiać na czacie ze swoim chłopakiem z Wirginii, ale akurat wtedy współlokatorka chodziła z pewnym dzieciakiem, który próbował robić metamfetaminę w kuchni akademika, co prędzej czy później gwarantowało najazd mężczyzn w białych kombinezonach. Audrey poprosiła koleżankę, by nie trzymała krążka antykoncepcyjnego w lodówce, co tamta uznała za niewybaczalny afront.
Przed wyjściem na moją serowo-piwną imprezę Audrey zostawiła współlokatorce wiadomość: „Czy w okresie przed egzaminami semestralnymi mogłabyś, proszę, ciszej uprawiać seks? Będę wdzięczna”. W odpowiedzi zastała spaloną kartkę, popiół rozrzucony po podłodze i liścik: „Ty oziębła suko. Znajdź sobie jakieś zajęcie”.
Audrey przybiegła do mnie z nadzieją, że przenocuje. Szlochała i bała się, że spalony liścik to tylko wstęp do poważniejszych gróźb, no i była pewna, że w samotności właśnie dojadam resztki sera. Gwałtownie, bez pukania otworzyła drzwi i zobaczyła leżącego na mnie Jonaha. Zrozumiała powagę sytuacji i przez łzy zawołała: „Mazeł tow!”.
Nie powiedziałam Jonahowi, że jestem dziewicą, a jedynie, że „rzadko to robię”. Byłam zresztą pewna, że błonę dziewiczą przerwałam już w liceum, wspinając się na brooklyński płot w poszukiwaniu kota, który wcale nie potrzebował ratunku. Bolało jednak bardziej, niż się spodziewałam, i trochę inaczej – ból był tępy, mniej jak dźgnięcie nożem, bardziej jak migrena. Jonah także się denerwował, więc by zachować równość płci, żadne z nas nie miało orgazmu. Po wszystkim leżeliśmy i gadaliśmy, bo dobry był z niego chłopak, cokolwiek to znaczy.
Następnego ranka obudziłam się tak jak każdego innego dnia i zrobiłam to samo co zwykle: zadzwoniłam do matki, wypiłam trzy szklanki soku pomarańczowego, zjadłam pół kostki ostrego cheddara, który od wczoraj leżał na wierzchu, posłuchałam trochę jakiejś panny brzdąkającej na gitarze. Pooglądałam ładne rzeczy w internecie i sprawdziłam, czy w okolicach bikini nie mam wrastających włosków. Odebrałam pocztę, złożyłam wszystkie swetry, potem je rozłożyłam, próbując się zdecydować, który włożyć. Wieczorem się położyłam (jak zawsze) i szybko zasnęłam. Nie pękła żadna tama. Nie otworzył się żaden skarbiec kobiecości. Było, jak było.
Jonah i ja tylko raz uprawialiśmy seks. Dzień później wpadł do mnie, by powiedzieć, że jego zdaniem zrobiliśmy to za wcześnie, a teraz powinniśmy odczekać kilka tygodni i lepiej się poznać. Potem zapytał, czy zostanę jego dziewczyną, założył mój różowy kask rowerowy i oznajmił, że będzie to „znak naszego związku”, jakby go tym kaskiem oficjalnie aprobował. „Związek” trwał dwanaście godzin i zakończyłam go w pralni w akademiku Jonaha. Na Boże Narodzenie przysłał mi na fejsie krótką wiadomość: „Jesteś hot”.
Okazało się, że dużo łatwiej jest uprawiać seks, niż mi się wydawało. Zdałam sobie sprawę, że w ciągu poprzednich kilku lat interesowałam się facetami, którzy nie interesowali się mną, a to po prostu dlatego, że nie byłam gotowa. Mimo filmów o nastolatkach schodzących na złą drogę, które lubiłam oglądać, w liceum zajmowałam się kochaniem moich zwierzaczków, pisaniem wierszy o miłości w zaułku i oddawaniu się wyłącznie fantazjom. I jeszcze nie byłam gotowa, by z tego wszystkiego zrezygnować. Miałam pewność, że jeśli pozwolę komuś, by mnie spenetrował, świat zmieni się w niekoniecznie wiadomy, ale fundamentalny sposób. Nigdy już nie uściskam rodziców z tą samą niewinnością, a bycie sam na sam ze sobą nabierze innego znaczenia. Jakże można doświadczyć prawdziwej samotności, skoro ktoś grzebał w moim wnętrzu?
Dziewictwo długo wydaje się stanem stałym, a potem nagle zupełnie nieistotnym. Po Jonahu niemal całkowicie zapomniałam owo naglące uczucie pustki i wstydu. Któregoś dnia minęłam w kampusie tamtą pankówę idącą za rękę ze swoim chłopakiem z ostatniego roku. Dwie ocalone, a nawet nie skinęłyśmy sobie głowami. Ona pewnie uprawiała seks co wieczór, obfity biust unosił się do rytmu jakiejś ostrej muzyki, a łącząca nas dawniej więź gdzieś zniknęła. Nie należałyśmy już do żadnego klubu, lecz do świata. Dobrze, że jej się udało.
Dopiero później seks i tożsamość stały się dla mnie jednym. Wieczór mojego rozdziewiczenia niemal kropka w kropkę odtworzyłam w swoim pierwszym filmie Creative Nonfiction, rezygnując tylko ze sceny, w której Audrey wpada do pokoju, drżąc o własne życie. Kiedy kręciliśmy tę scenę seksu, moją pierwszą, zmieniłam się bardziej, niż doświadczając go naprawdę z Jonahem. Jakby tamto było tylko seksem, to zaś – moją pracą.
***
Istnieje teoria, o której rzadko się wspomina (pewnie dlatego, że sama ją wymyśliłam): jeśli twój ojciec jest bardzo dobrym człowiekiem, w akcie buntu będziesz szukać zupełnie innego partnera. Nic w moim wczesnym życiu nie zapowiadało, że wpadnę w chamski ciąg. Jako trzylatka poszłam na pierwsze spotkanie Stowarzyszenia Kobiet w Działaniu. My, córki śródmiejskich podżegaczek, siedziałyśmy w drugim pomieszczeniu, kolorując portrety Susan B.Anthony, podczas gdy nasze matki planowały kolejną demonstrację. Rozumiałam, że feminizm to ważna idea, na długo przed tym, zanim uświadomiłam sobie, że jestem kobietą; słuchałam, jak mama i jej przyjaciółki dyskutują o trudnościach pojawiających się w zdominowanym przez mężczyzn świecie sztuki. Ta feministyczna indoktrynacja trwała dalej w postępowych prywatnych szkołach, w których dyskryminacja płciowa była tematem równie istotnym, jak matematyka na obozie dla dziewcząt w Maine, a także kiedy przeglądałam albumy mojej babci z czasów wojny („To pielęgniarki odwalały prawdziwą robotę”, mówiła zawsze). Te przekonania utrwalało jeszcze zachowanie ojca, który chciał, byśmy z siostrą były najładniejszymi, najmądrzejszymi i najokrutniejszymi sukami w Gotham, bez względu na to, ile razy zsikałyśmy się w majty albo obcięłyśmy sobie grzywkę tępymi kuchennymi nożyczkami. Pierwszego republikanina w życiu poznałam chyba dopiero jako dziewiętnastolatka, gdy spędziłam niefortunny wieczór, kochając się z naczelnym konserwatystą na uczelni, który nosił fioletowe kowbojki i prowadził program radiowy pod tytułem Szczere rozmowy z Jimbo. Kiedy potykając się, szłam za nim do domu z jakiejś imprezy, wiedziałam tylko, że to ponury, zbirowaty facet, który marnie gra w pokera. To, dlaczego więc doszło do stosunku, pozostanie przykładem sytuacji, w której obrzydzenie może się nagle zmienić w pożądanie, kiedy tylko podać ciału odpowiednie substancje relaksujące. W samym środku aktu na lekko omszałym dywanie w akademiku zauważyłam, że ze stojącej w doniczce juki mojej współlokatorki Sary coś zwisa. Próbowałam rozpoznać kształt i nagle pojęłam – prezerwatywa. Pan Radiowa Twarz rzucił kondom na palemkę, najwidoczniej uznając, że jestem za głupia, zbyt pijana lub napalona, by pamiętać o zabezpieczeniu.
– Chyba… gumka?… Na kwiatku? – wymamrotałam rozgorączkowana.
– Och – rzucił, udając równie zdziwionego jak ja.
Sięgnął po kondom, jakby miał zamiar założyć go z powrotem, ale ja już zerwałam się na nogi i zatoczyłam w kierunku kanapy, bo lepszego odzienia nie mogłam akurat znaleźć. Oznajmiłam, że chyba lepiej, by sobie poszedł, i wyrzuciłam za drzwi jego bluzę i kowbojki. Następnego ranka siedziałam przez pół godziny w płytkiej kąpieli niczym bohaterka filmu o dojrzewaniu. Kiedy dzień później nawet się nie przywitał, widząc mnie na uczelni, nie byłam pewna, czy mi to przeszkadza. W grudniu skończył studia razem z osiemdziesięcioma sześcioma procentami republikańskiej społeczności Oberlin. Ekstrapolowałam swój wstyd w krótkim eksperymentalnym filmiku pod tytułem Kondom na drzewku (to już klasyk!) i postanowiłam, że następnym razem, gdy pozwolę się spenetrować, zachowam więcej godności.A wtedy poznałam Geoffa. Geoff studiował na ostatnim roku, miał jasne włosy, lubił medytować, a kiedy leżeliśmy w hamaku moich rodziców, rozpłakał się, twierdząc: „Zmuszasz mnie do seksu, a ja chcę tylko, by mnie ktoś wysłuchał”. Miał swoje słabości (1). Przez większość czasu jednak wspierał mnie i o mnie dbał. Kochaliśmy się spokojnie, delikatnie i z szacunkiem. Geoff nie był palantem, ale nie był też odpowiednim dla mnie facetem.
Rozstaliśmy się jak większość studenckich par. Przez miesiąc po zerwaniu tkwiłam w łóżku, odżywiając się tylko makaronem z serem. Nawet mojego cierpliwego ojca irytowała ta demonstracyjna kreskówkowa depresja. Ale kiedy znalazłam swoją pierwszą po college’u pracę w restauracji w centrum, poznałam zupełnie innego faceta. Joaquin był niemal dekadę starszy ode mnie, urodził się w Filadelfii i chodził dumny jak paw, zupełnie bezpodstawnie, biorąc pod uwagę, że nosił PIEPRZONY KAPELUSZ.
Wysoki i szczupły, ubierał się jak Marlon Brando w Tramwaju zwanym pożądaniem. Był panem i władcą, cynicznym smakoszem, a jednym z jego ulubionych powiedzeń było: „Żyć dłużej niż czterdzieści pięć lat? Do bani”. Co prawda miał dziewczynę, ale i tak flirtowaliśmy. Flirt ów polegał na tym, że Joaquin kwestionował moją inteligencję i wytykał brak świadomości przestrzennej, potem zaś puszczał oczko, udając, że to tylko dobre żarty. Któregoś wieczoru ktoś zrobił kupę na podłogę w toalecie.
– Idziesz posprzątać – rzucił wtedy Joaquin.
Nie posprzątałam, ale w pewnym sensie podobało mi się, że kazano mi to zrobić. Joaquin był chodzącą impertynencją, a mnie (mimo udawanej konsternacji „dlaczego ja?”) miękły kolana.
Był Snidelym Whiplashem, ja zaś niewinnym dziewczęciem przywiązanym do torów kolejowych, ale wcale nie chciałam, by pojawiał się jakiś Dudley Doskonały. Zaczęliśmy wymieniać e-maile. Moje były długie i wymyślne. Próbowałam w nich udowodnić, jak mroczne mam poczucie humoru (opowiadam kazirodcze żarty!) i jak dużo wiem o Romanie Polańskim. Jego – krótkie, ale wyczytywałam w nich jednocześnie wszystko i nic. Nawet się nie podpisywał. W wieczór, w który rzuciłam pracę, spotkaliśmy się i wypaliliśmy trochę trawki, którą zdobyłam specjalnie na tę okazję. Nie miałam bibułek (bo nie paliłam trawki!), więc zawijaliśmy zioło w ostatnią stronę Final Cut Pro dla opornych. Kiedy próbowałam pocałować Joaquina, oznajmił, że nie może – i to nie dlatego, że ma dziewczynę, ale ponieważ sypia już z inną hostessą. Poszliśmy do całodobowej pakistańskiej knajpy, a skoro mnie już odrzucił, po raz pierwszy od wielu dni naprawdę zgłodniałam. W milczeniu jedliśmy chlebek naan. Utrzymywaliśmy tę dziwną przyjaźń, aż w końcu (był czerwiec następnego roku) pocałowaliśmy się na ulicy przed restauracją. Rozczarowały mnie twarde usta Joaquina i to, że nic nie mówił, kiedy mu w końcu stanął. Nastąpiły dwa lata nieregularnych spotkań i seksu, coraz bardziej perwersyjnego i często z dodatkiem leków na receptę, które kolekcjonowałam dzięki zabiegom dentystycznym rodziców.
Joaquin potrafił ignorować mnie przez kilka miesięcy, podczas których zawsze, kiedy w berecie na głowie jechałam metrem, na każdej kolejnej stacji wydawało mi się, że wsiada do wagonu. Kiedy zapraszał do siebie, wciągało mnie jak w czarną dziurę. Jeśli u niego zasnęłam, często wychodziłam dopiero w południe następnego dnia. Na ulicy mrużyłam oczy przed bladym brooklyńskim słońcem, przemarznięta do kości. Kulminacją tego związku była najgorsza wycieczka do Los Angeles, jaką świat widział, poza filmem Davida Lyncha. Spędziliśmy cztery dni w Chateau Marmont, gdzie duch Johna Belushiego wylewał wodę z wanny, a jeśli poprosiłeś o łyżkę, obsługa krzywo na ciebie patrzyła. Najlepsze momenty? Joaquin nie dotknął mnie ani razu. Zasnęłam, mając na sobie jedynie jeden wysoki kozak należący do matki. Joaquin wyznał, że raczej nie potrafi się troszczyć o drugą osobę. Moje twórcze przedsięwzięcia szły nieco lepiej i wydawało się, że Joaquin zacznie mnie w końcu szanować, ale jedyne, co zyskałam, to więcej kasy na kolacje ze znajomymi i taksówki do domu Joaquina. Miałam nadzieję, że nikt nie zapyta, dokąd jadę, żebym nie musiała kłamać. Po wycieczce do Los Angeles raz czy dwa uprawialiśmy seks, ale nie miałam już do tego serca. Jeżeli wcześniej w ogóle je miałam. Gdybym wówczas chciała opowiedzieć tę historię, mocno bym ją podkolorowała, twierdząc, że Joaquin był po prostu nierozumianym, smutnym, przestraszonym i samotnym człowiekiem, jak my wszyscy. Śmiałabym się, opisując wszystkie seksualne dziwactwa, na które mu pozwalałam, a także jego ogólną niedojrzałość (niezłożona rama łóżka blokująca drzwi wejściowe, pudełko po cygarach pełne gotówki, kondomy w różnych kieszeniach). Przed wejściem do domu Joaquina zawsze jednak przypominałam sobie, że nie tu jest moje miejsce, a w życiu trzeba robić pit stopy, prawda? Myślałam o sobie trochę jak o szpiegu, lasce udającej brak pewności siebie, która musi dostarczyć raporty z ciemnej strony mocy dziewczynom z chłopakami przypominającymi bardziej lesbijki, którzy oglądają Friday Night Lights, zajadając się żarciem na wynos. A niech sobie przeżywają typowe historie miłosne i oferują sobie nawzajem wsparcie. Ja będę mieć związek Sida i Nancy, nie zgodzę się na status quo. Będę cool.
***
Miałam szczęśliwe dzieciństwo. Nie zawsze było łatwo mieszkać w moim mózgu, ale na szczęście rodzina mnie kochała i nie musieliśmy się martwić właściwie o nic, oprócz tego, do której galerii wybierzemy się w niedzielę i czy kolejny psycholog pomoże mi rozwiązać problemy ze snem. Dopiero kiedy poszłam do college’u, zrozumiałam, że moje wychowanie nie było całkiem „prawdziwe”. Któregoś wieczoru na początku studiów kilka osób popalało przed akademikiem fajki i ryczało ze śmiechu, wybiegłam więc na dwór w piżamie, chcąc dołączyć.
– Co się dzieje? – spytałam.
– Och – odezwał się Gary Pralick, który zawsze chodził w swetrze zrobionym na drutach przez prababcię (później dowiedziałam się, że miała tylko siedemdziesiąt dziewięć lat). – I tak nie zrozumiesz, Mała Leno z Soho.
Z sarkastycznym parsknięciem, oczywiście. (I oczywiście później się z nim przespałam). Próbowałam zignorować ten komentarz, ale męczył mnie, przypominał się często wieczorem, między trzema kawałkami pizzy a pójściem spać. Czego niby nie mogłam zrozumieć i jak mogłam się tego nauczyć, nie przeprowadzając się do kraju rozdartego wojną? Wciąż prześladowało mnie wrażenie, że muszę czegoś doświadczyć, zdobyć nową wiedzę. To poczucie leżało u podstaw całego mojego związku z Joaquinem. Cóż, moi drodzy, uczenie się świata nie polega na tym, że
udajesz dziwkę, a jakiś facet z tej części New Jersey, która leży niedaleko Pensylwanii, decyduje, które nagranie zespołu Steely Dan włączyć o czwartej nad ranem. Życie nie zdradzi swoich
tajemnic, kiedy ktoś będzie się z ciebie śmiał, bo studiowałaś kreatywne pisanie. Nie doznasz oświecenia, gdy pozwolisz łysemu kumplowi twojego niby-chłopaka dotknąć swego uda zbyt
blisko miejsca, gdzie zaczyna się krocze, nie protestując, bo sądzisz, że jesteś zakochana. Jak inaczej wyjaśnić to, że wydałaś kupę kasy, by dojechać do jego domu? Na początku w łóżku z Joaquinem było trochę smutno i krótko. Żarówki nad naszymi głowami buczały. Nie patrzył na mnie, a po wszystkim nie zostawał obok. Zastanawiałam się, czy to moja wina. Może zachowywałam się jak śnięta ryba, okazałam się mało kreatywna i sparaliżowana potrzebą zadowolenia Joaquina? Może miałam po prostu leżeć jak kłoda, aż będę w końcu za stara na seks?
Aż któregoś wieczoru przed Świętem Dziękczynienia spotkałam Joaquina w barze w Queens. Miałam na sobie kabaretki i szary kostiumik od J. C. Penney. Wyglądałam jak dziwka przebrana za nauczycielkę. Coś w tym stroju jednak zainspirowało Joaquina. Spojrzał na mnie inaczej niż zwykle, z pożądaniem, które zaprowadziło nas do jego domu, gdzie zaczął całować mnie na kanapie – zdecydowanie, jakby był zły. Zaciągnął mnie do łóżka i przewrócił na brzuch. Pamięć nieco zamgliły mi alkohol, strach i zafascynowanie, ale wiem, że zwinął moje rajstopy i wsadził mi je do ust. Przez kilka chwil nie wiedziałam, gdzie jest, aż w końcu się pojawił. I zaczął do mnie mówić, czy raczej wyrzucił z siebie taki strumień świństw, jakiego w życiu nie słyszałam. Narracyjne szczegóły były naprawdę imponujące i przerażające, gdyby miały się spełnić. Postanowiłam wierzyć, że to po prostu najlepsza zabawa, jaką kiedykolwiek przeżyłam. Następnego dnia wyszłam na ulicę z gołymi nogami, półprzytomna, niepewna, czy doznałam przebudzenia, czy doświadczyłam katastrofy. Nie doznałam jednak oświecenia nawet wtedy, kiedy ukrywałam się w winiarni niedaleko domu Joaquina, udając, że jestem na fajnej imprezie „niedaleko”. On bowiem był zajęty swoją drugą dziewczyną, która, jak oznajmił, „jest dobrze wychowana i nawet jej brudna bielizna pachnie czysto”. Dlaczego wciąż dzwoniłam? Bo czekałam, aż Joaquin zmieni zdanie, aż porozmawia ze mną tak, jak rozmawia ojciec albo jak rozmawiał Geoff, nawet w naszych najgorszych chwilach. Choć intrygowała mnie ta postawa braku szacunku, tak naprawdę nie chciałam, by zwracał się do mnie w ten sposób. Czułam się wtedy uciszana, samotna, wyobcowana, a to uczucie jest, moim zdaniem, razem z ekstremalnymi mdłościami bez rzygania, dnem ludzkiego nieszczęścia. Koniec nigdy nie nadchodzi wtedy, kiedy się go spodziewasz. Zawsze jest dziesięć schodków za najgorszą chwilą, po dziwnym skręcie w lewo. Po wycieczce do Kalifornii ja i Joaquin mieliśmy długi okres chłodnych stosunków, a potem zakochaliśmy się w sobie na tydzień. Przynajmniej tak mi się zdawało. Był październik, wciąż ciepło, niemal nieustannie mżyło. Za pierwszą wypłatę kupiłam sobie wtedy nową skórzaną kurtkę. Srebrne ćwieki, szerokie klapy – w każdym ubraniu wyglądałam dzięki niej jak w uniformie z przyszłości. Spotkaliśmy się z Joaquinem na drinka, a on mocno mnie przytulał. Rozmawialiśmy o Los Angeles, jak smutne się zrobiło, i o tym, że lepiej nam będzie jako przyjaciołom. Siedzieliśmy tak, drink za drinkiem, a potem, już u niego, zgodnie postanowiliśmy, że przyjaciele mogą uprawiać seks, jeśli nie będą się całować – jak w Pretty Woman. Następnego ranka Joaquin odwrócił się do mnie, a nie ode mnie. A kilka godzin później napisał SMS-a, że to był fajny wieczór.
Prawdziwy cud!
Dwa dni później poszliśmy do kina. Znów założyłam kurtkę, a Joaquin kupił mi hamburgera. To zresztą przy nim zakończyłam fazę wegetariańską, za co będę już zawsze zobowiązana, bo dzięki zwierzęcej krwi nabrałam sił. Podszedł blisko i nagle zdałam sobie sprawę, że zademonstrował na ulicy, iż ma mnie na własność. Później w moim pokoju (rodzice wyjechali) śmialiśmy się, gadaliśmy i wróciliśmy do całowania. Tak właśnie mogło być. Ale nigdy przedtem nie było. I czułam złość.
Ośmielona nowym życiem kobiety z porządną posadą i w nowej kurtce, powiedziałam Joaquinowi, żeby spieprzał na zawsze. No dobrze, zrobiłam to e-mailowo. Po najlepszej nocy, jaką wspólnie przeżyliśmy, pierwszej, po której czułam się jak ja, napisałam: że mnie zranił, wykorzystał moje uczucie i sprawił, że czułam się zbędna. Że nie chcę już, by tak mnie traktowano, i nie zamierzam dłużej czekać. A potem z bólem brzucha czekałam na przeprosiny, które nigdy nie nadeszły.
Po wysłaniu tamtego e-maila jeszcze tylko raz spałam w łóżku Joaquina, ubrana, w dresie. Małymi kroczkami…
Kiedy wcielam się w jakąś postać, nie wolno mi zdradzać znaczenia scen, które odgrywam – przecież istota dramatycznego konfliktu opiera się na tym, że moja bohaterka jeszcze nie zna przyszłości i konsekwencji swoich czynów. Ale tutaj mogę to zrobić: uważałam się za wystarczająco mądrą i praktyczną, by oddzielić to, co mówił o mnie Joaquin, od tego, kim naprawdę byłam. Wydawało mi się wówczas, że absolutnie nie przeszkadza mi, że ktoś traktuje mnie z obojętnością graniczącą z pogardą, i że jednocześnie zachowuję poczucie własnej wartości. Wykonywałam polecenia Joaquina z przekonaniem, że mogę odgrywać taką podległą rolę, chroniąc tkwiące we mnie święte miejsce, które wiedziało, że zasługuję na coś więcej. Coś innego. Lepszego.
To wszystko jednak tak nie działa. Kiedy ktoś ci pokaże, jak niewiele dla niego znaczysz, a ty wracasz po więcej, to ani się obejrzysz, gdy zaczynasz znaczyć mniej dla samej siebie. A przecież nie składasz się z odrębnych kawałków – jesteś całością! Jeśli ktoś mówi do ciebie, mówi do c a ł e j ciebie, i te słowa zostają. Pozwalanie, by ktoś traktował cię jak śmiecia, to ani zabawa, ani transgresyjny eksperyment intelektualny. To coś, co przyjmujesz, z czym się godzisz i wierzysz, że na więcej nie zasługujesz. Sprawa jest prosta. Ja jednak ze wszystkich sił próbowałam udawać, że jest skomplikowana.
Wmawiałam sobie, że sama się prosiłam. Przecież Joaquin nigdy nie powiedział, że rozstał się z dziewczyną. Od początku demonstrował, że jest buntownikiem i wali prawdę prosto w oczy. Nigdy nawet nie wspomniał, że zadzwoni. Sądzę jednak, że kiedy angażujemy się z kimś w bliski związek, dajemy też podstawową ludzką obietnicę: że zachowamy się przyzwoicie, że będziemy patrzeć przez nieco różowe okulary i ucząc się drugiego, uszanujemy go. Niedawno moja przyjaciółka narzekała na prawnika, z którym się spotyka: „Jak ktoś zajadle walczący o społeczną sprawiedliwość może tak ignorować moje uczucia?”. Opowiedziałam jej, że wierzę w ową obietnicę. Uważam, że jest prawdziwa i słuszna. Joaquin nie dotrzymał swojej. A ja nie nauczyłam się o życiu niczego więcej, niż nauczyłam się dawniej w Soho.
(1) Jak wtedy, kiedy wzięliśmy ecstasy i tuż przed tym, jak zaczęło działać, Geoff spytał mnie, co myślę o otwartych związkach. Skutek – dwanaście godzin szlochania, a nie ośmiogodzinny orgazm, który opisywała moja koleżanka Sophie. Albo wtedy, kiedy przez trzy godziny wiozłam go na urodziny do znajomych, ale okazał się „zbyt społecznie niespokojny”, by wejść na imprezę. Oraz wtedy, kiedy wymyślił fioletowego kota mieszkającego w szafce i psocącego w domu. A może to raczej jego zaleta?
Fragment książki Leny Dunham „Nie taka dziewczyna”, Wydawnictwo Czarne 2015.