Banot: „Potwór” gender krąży po polskich uniwersytetach

Dla J.W.

1283100225_1374260272

W czasie minionego VI Kongresu Kobiet (9-10.05.2014) Magdalena Środa przywołała sytuację, która wydarzyła się na jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów w Polsce –  Uniwersytecie Jagiellońskim. Jedno z tamtejszych ciał decyzyjnych odrzuciło wniosek o przyznanie doktoratu honoris causa pewnemu zagranicznemu uczonemu, ponieważ okazał się lewakiem i genderystą. Kiedy usłyszałam tę historię, poczułam się… lepiej. Jeśli jedno z ciał szacownej Alma Mater daje ciała, to czego mogę spodziewać się po małej i młodej publicznej szkole wyższej?

W pewne czwartkowe kwietniowe popołudnie miało się tam odbyć spotkanie pt.Porozmawiajmy o gender”. Zostałam na nie zaproszona jako ekspertka – przez studentkę, przewodniczącą Studenckiego Koła Naukowego. Na krótko przed rozpoczęciem do sali weszło 30-35 przedstawicieli – w zdecydowanej większości mężczyzn – Obozu Narodowo-Radykalnego i prawdopodobnie Młodzieży Wszechpolskiej. Wśród nich znalazła się także pewna studentka studiów magisterskich specjalności nauczycielskiej, jedna z liderek tutejszej brygady ONR. Po „drugiej” stronie było 6 wykładowców/czyń i zaledwie 5 studentów/ek, członków Koła.

Ta liczebna przewaga ONR-owców/czyń i Wszechpolaków/ek wzbudziła moje obawy o przebieg spotkania. Więcej – miałam poważne wątpliwości, czy tę dyskusję należy w ogóle rozpoczynać. Zauważyłam, że jeden z mężczyzn robi zdjęcia. Na moje pytanie, czy uzyskał pozwolenie na robienie zdjęć, odpowiedział, że fotografuje pustą salę i czy w takim razie ma ją (czyli pustą salę) pytać o zgodę.

Ocenę sytuacji związaną z powyższą wymianą zdań, liczebnością członków ultraprawicowych organizacji, informacjami studentów/ek na temat wypowiedzi i zachowań zgromadzonych połączyłam z moją wiedzą z zakresu psychologii zachowań grupowych, a także doświadczeniem w organizacji i uczestnictwie w manifestacjach z okazji Dnia Kobiet oraz relacjami nt. wykładów i spotkań związanych z problematyką genderową, które odbyły się w innych uniwersytetach w Polsce w ostatnich miesiącach, relacjami nt. wydarzeń organizowanych w ostatnim roku przez pewne stowarzyszenie zajmujące się prawami mniejszości seksualnych (jest regularnie „odwiedzane” przez ONR-owców/czynie i stowarzyszonych „kibiców”). Postanowiłam się wycofać z uczestnictwa w spotkaniu i nalegać na podjęcie decyzji przez pozostałe osoby o odwołaniu spotkania w obawie o bezpieczeństwo wszystkich zgromadzonych. Przepisy BHP mówią m.in. o tym, że wykładowcy/czynie są odpowiedzialni/e na terenie uczelni za bezpieczeństwo studentów/ek.

Najzwyczajniej w świecie zaczęłam się bać – podobnie jak część studentów/ek, członków/iń Koła. Więcej – obawiałam się, że jeśli spotkanie się rozpocznie, na skutek „kontrowersyjności” tematu oraz specyfiki działań bojówek ONR-u, dyskusja może się wymknąć spod kontroli i wtedy na wezwanie policji (z którą uczelnia zawarła co prawda odpowiednią umowę) mogłoby być za późno. Przestrzeń uniwersytetu nie określa apriorycznie – jak się niektórym wydaje – postawy dyskusyjnej. Poza tym jeszcze nikt nie widział, żeby siła argumentów zwyciężyła z argumentem siły.

Wspomniane Koło Naukowe podejmowało już wcześniej „trudne” tematy: odbyło się m.in. spotkanie poświęcone poezji Juliana Tuwima (Żyd) czy twórczości Pawła Matyszewskiego (gej) – na tym ostatnim wystąpiłam zresztą jako ekspertka. Żadne z tych stosunkowo niedawnych wydarzeń nie wzbudziło emocji ani tak dużego zainteresowania ultraprawicowych ugrupowań. Spotkanie genderowe miało założony profil na Facebooku –wpisy na tym profilu nie zapowiadały tak licznej obecności przedstawicieli ONR-u i MW. Nawet dyskusja wokół „Białego małżeństwa” Tadeusza Różewicza, która odbyła się w teatrze w tej samej miejscowości w grudniu minionego roku nie była „oflagowana” przez prawicowców. Spodziewałam się co najwyżej kilku osób z ONR-u, ale nie całej (chyba) brygady.

Informacja o odwołaniu spotkania, nagrana prawdopodobnie spod stołu przez jednego z ONR-owców, wraz z komentarzem została zamieszczona na YouTubie, a stronniczy i zmanipulowany opis wydarzenia pojawił się na lokalnych portalach informacyjnych, w tym także na stronach internetowych jednego z najważniejszych i najstarszych mediów regionu. Można tam było przeczytać, że MW i ONR traktują odwołanie spotkania jako swoje zwycięstwo. Można tam było zobaczyć zdjęcie ONR-owców (wraz z flagą organizacji) przed jednym z budynków uczelni. Można było wreszcie przeczytać niewybredne komentarze na mój temat.

Następnego dnia o całym zajściu poinformowałam szefową, jak również Dziekana Wydziału. Szefowa „radziła milczeć”, a komentarz Dziekana dotyczący szumu, który się zrobił wokół uczelni podyktowany był – jak się domyślam – troską o wizerunek kierunku, który obecnie nie cieszy się popularnością oraz wynikami rekrutacji – z roku na rok mamy coraz mniej studentów. Mój uczelniany kolega napisał oficjalnego maila, w którym proponował, aby uczelnia bądź wydział wydał oświadczenie związane z zaistniałą sytuacją.

Wkrótce dowiedziałam się jednak, że sprawa została „zamieciona pod dywan” i że jakakolwiek podjęta przeze mnie próba nagłośnienia tej sprawy będzie – z dużym prawdopodobieństwem – skutkowała zwolnieniem mojej osoby z pracy.

Wydarzenia związane z odwołanym spotkaniem, krążące w Sieci opinie na temat mojej osoby powodują, że na terenie uczelni nie czuję się bezpiecznie – podobnie jak część studentów/ek. Jak mam zresztą czuć się bezpiecznie, kiedy w jednej z grup, z którą prowadzę zajęcia, jest członkini ONR-u? I to bynajmniej nie nastawiona na dyskusję – jej wypowiedzi w Internecie jednoznacznie pokazują brak szacunku dla odmiennych poglądów, o elementarnym szacunku dla drugiego człowieka (nie mówię nawet, wykładowczyni), nie wspominając. A uniwersytet, w którym jest miejsce dla takich osób/grup przestaje być (dla mnie) uniwersytetem.

Jak mam się czuć bezpiecznie, kiedy władze w żaden sposób nie reagują na symboliczne zawłaszczanie przestrzeni uniwersyteckiej przez faszyzujące bojówki?

Jak mam wreszcie czuć się na uczelni nie przejmującej się zbytnio bezpieczeństwem nie tylko wykładowców/czyń, ale i studentów/ek? Bo chyba studenci/ki, których wizerunek został wykorzystany i rozpowszechniony w Sieci bez ich wiedzy i zgody nie są, w odróżnieniu od wykładowców/czyń, osobami publicznymi. Choć dowiedziałam się właśnie, że uczelnia wprowadziła patrole licencjonowanych pracowników/c ochrony.

Ultraprawicowe ugrupowania walczące z „potworem” gender są groźne. To oczywiste. Ale groźniejsza jest polityka milczenia i bierności prowadzona przez uniwersytety, które zdają się zapominać o autonomii i przestrzeni do dyskusji na argumenty, a nie na (symboliczne na razie) pięści i martwią się jedynie tym, co powie miejscowy biskup, ewentualnie – wynikami rekrutacji.

A może jest tak, że władze uczelni po prostu sprzyjają tym organizacjom? Być może. Komentarz ONR-owców/czyń, w którym twierdzą, że studenci/ki oraz wykładowcy/czynie pozytywnie oceniają ich działalność może nie jest bezpodstawny? Tylko nie zdziwcie się, jeśli na wykłady o postmodernizmie i ponowoczesności, albo o kulturze żydowskiej czy historii ruchów socjalistycznych zaczną wpadać bojówki. Bo już jest tak, w jeszcze innej uczelni, że grupka studentów/ek na zajęciach pewnej wykładowczyni w stopniu doktorki (z poważnym dorobkiem) powiedziała, że ona nie może ich uczyć o genderze, i że oni dobrze wiedzą, co to jest.

Przedstawiona sytuacja nie tylko jest kolejną odsłoną antygenderowej nagonki analizowaną w kategoriach backlasku czy reakcji – jak proponuje tłumaczyć ten angielski termin Anna Dzierzgowska, autorka przekładu książki Susan Faludi. Ta sytuacja obnaża także kryzys uniwersytetu w Polsce w dobie kolejnych reform. Wbrew retoryce sukcesu, tak mocno eksponowanej w czasie Kongresowego panelu pt. „Innowatorki”. Pokazuje ponadto pewną słabość inteligencji (jeśli prawomocne jest jeszcze używanie tego określenia), nie tylko uniwersyteckiej – zaprzeczanie, że nie mam nic wspólnego z genderem nie jest tylko domeną niektórych osób ze świata Akademii. Mam, zdaje się, zostać genderowym kozłem ofiarnym regionu, w którym mieszkam i pracuję. Bo kogoś trzeba rzucić lwom na pożarcie. Tylko że ja nie mam ochoty na to poświęcenie.

Póki co proponuję wyrwać rozdziały o feminizmie, gender i queer (i od razu o psychoanalizie) z popularnego podręcznika Teorii literatury XX  wieku”. A książki Baumana wziąć na podpałkę. Sezon grillowy w pełni.

Autorka: Aleksandra E. Banot, literaturoznawczyni i psycholożka, adiunkt w publicznej szkole wyższej. Prozę kobiet-autorek z przełomu XIX i XX wieku czyta z perspektywy feministycznej krytyki literackiej; zajmuje się również psychologią rodzaju (gender psychology) – w szczególności stereotypami płci. Autorka monografii nt. prozy Elizy Orzeszkowej oraz  współredaktorka pracy zbiorowej o postpłciowości. Zaangażowana w działalność feministyczną, lewicową i zieloną.

design & theme: www.bazingadesigns.com