Okraska: Liberał w promieniach zachodzącego słońca

Magdalena Okraska – dziennikarka, nauczycielka, etnografka i tłumaczka. Autorka książki Ziemia jałowa. Opowieść o Zagłębiu”.


Bezprecedensowa podmiana Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, kandydatki o zachowaniu nieprzyjemnej nauczycielki matematyki, na Rafała Trzaskowskiego, ogniskującego w sobie nie tylko nadzieję na zmianę i „odsunięcie PiS od władzy”, ale i poruszającego w sercach wyborców z klasy średniej struny własnych aspiracji, pozwala przyjrzeć się, jak liberalna opowieść „o pięknej Polsce przyszłości” wciąż potrafi stać się czarnym koniem wyborów. Chociaż słyszeliśmy ją setki razy i wiemy, jak bardzo jest nieprawdziwa.

To są bardzo dziwne wybory – ich data była już raz przesuwana, odbywają się podczas jednej z największych epidemii ostatnich dziesięcioleci, częściowo korespondencyjnie, pod koniec wyścigu znienacka dołącza do niego dwóch nowych kandydatów, a pompowana wcześniej medialnie kandydatka wycofuje się w zacisze swojej rezydencji. Nie będę pastwić się nad ideą wystawiania jedenastu (!) mężczyzn, inne komentatorki zrobią to lepiej. Opowiem wam starą historię „o dwóch Polskach”, której Platforma Obywatelska stara się nadać w tej kampanii lśniący nowością klasistowski sznyt. I nieźle jej idzie.

PO wie już, że czas opowieści o „ludziach sprzedanych za 500+”, „zaściankowych wyborcach”, „ciemnocie” i „kiełbasie wyborczej hahaha” już przeminął, przynajmniej w świetle kamer i w oficjalnym obiegu medialnym. Problem w tym, że wierzy, że nie przeminął on na stałe, lecz chwilowo – a poza tym bardzo trudno jest działać tak, by nie wymknęło ci się to, co naprawdę myślisz. Kidawie-Błońskiej wciąż zdarzały się podobne wpadki, zwane przez media lapsusami – a to zbeształa wyborcę zadającego pytanie „Co pani zrobiła przez ostatnie pięć lat?”, a wyższość i chamstwo płynące z odpowiedzi zmroziły nawet jej zwolenników. A to z poważną miną opowiadała o tym, że „ludziom pobierającym 500+ nie chce się pracować i dają zły przykład dzieciom”. A to udzielała wywiadu o ulubionej porcelanie po prababci. Powodzenie takiej kandydatki i jej wejście do drugiej tury wyborów musiałoby być uzależnione od kombinacji dwóch czynników – wystarczająco dużej podaży wyborcy centrowego/liberalnego ze starymi pieniędzmi i konstytucją na ustach, kupującego opowieści o talerzykach deserowych z Rosenthala, i ogromnej determinacji innych wyborców nie-PiS, których Kidawa z dnia na dzień śmieszyła coraz bardziej. Nie udało się. Schowano Kidawę „po długich rozmowach i wspólnej decyzji” (co w języku polityki oznacza, że Trzaskowski i Sikorski wiedzieli, że mają się szykować, zanim ktoś porozmawiał z kandydatką) i wystawiono nowego kandydata, który natychmiast odrobił straty w sondażach i stał się czarnym koniem pierwszej tury.

Rafał Trzaskowski uosabia w sobie najwyraźniejsze cienie oligarchii obozu Unii Wolności i pogrobowców III RP. To żadne nowe otwarcie – to młodszy Tusk, kandydat typowo platformiany, całe polityczne życie głosujący zgodnie z linią swojego środowiska politycznego, czyli przeciw socjalowi, antyspołecznie, a także nieprogresywnie w kwestiach istotnych dla środowisk lewicowych (prawo do aborcji, związki partnerskie).

Polska PO to kraj zaciskania pasa na cudzym brzuchu, stawek typu 3,5 zł za godzinę na umowie zlecenie, braku niemal jakichkolwiek świadczeń rodzinnych, wysokiego bezrobocia, głodowych płac i głodowych emerytur oraz likwidacji prowincjonalnych szkół i połączeń kolejowych. Gdy ktoś pyta „Ale co złego robiła Platforma?”, to naprawdę nie wiadomo gdzie zacząć. Partia jednocześnie budowała własny wizerunek jako ugrupowania pewnego siebie, prozachodniego, proeuropejskiego, legitymowała się „rosnącym PKB”, „zielonymi wyspami” i „szansą” nie wiadomo na co (pewnie na pracę w Tesco w UK). Nad tym wszystkim powiewały ukochane przez PO flagi unijne. Podziękowano jej za uwagę z solidnym przytupem i gniewem, najpierw w 2015, potem w 2019 r. Już od 2015 r. narracja debaty w Polsce stawała się na tyle antyliberalna – a przynajmniej odmienna od poprzednio dominującej – że liberalne wycie o „ciemnogrodzie”, „fałszowaniu wyborów” i „kaczorze dyktatorze” pozostawało długo tylko głosem wołającego na puszczy i domeną stron typu Sok z Buraka, gdzie w bezpiecznym gronie „lepsi” wyborcy wyśmiewali „gorszych”: religijnych, z mniejszych miast, z innym kapitałem kulturowym i innymi potrzebami.

Żelazne imadło polskiego duopolu wymaga, by wybory prezydenckie spolaryzowały i tak już iskrzącą debatę, i by dwaj główni kandydaci starali się od siebie jak najbardziej odróżnić. Tak się też dzieje. Co ciekawe, Andrzej Duda nie jest Andrzejem Lepperem i środowisko, z którego się wywodzi, dobitnie wskazuje na to, że klasowo ma więcej wspólnego z Trzaskowskim niż ze sprzedawczynią z targowiska: dobre szkoły, dobre miasto pochodzenia, pieniądze, wykształcenie. Tylko że PiS w każdych wyborach od 2015 r. (a i w swojej wcześniejszej narracji) gra jedną kartą – antyelitarności, bliskości do ludu, znajomości problemów poza wielkimi miastami, a także zwyczajnego wyglądu (co wyborcy liberalni bezlitośnie wyszydzali np. w przypadku Beaty Szydło i jej męża). Duda wygrał nieoczekiwanie wybory prezydenckie w 2015 r., bo Bronisław Komorowski właściwie nie robił kampanii mówiąc „mnie się nie spieszy”, pewien reelekcji, na co wskazywały też wyraźnie sondaże. Tymczasem Duda objeżdżał powiaty i małe miasteczka, rozdawał kawę pod kopalniami. Zawsze w takich sytuacjach jest mowa o populizmie (przestańmy w końcu uważać go za grzech) i tanich gestach. Wiecie co? Te tanie” gesty dla wielu są cenne i przez wielu doceniane, tylko to się widzi wtedy, gdy wykonają je inni i innym zadziałają, a samemu się zostało w domu, żeby marynareczki nie ubrudzić.

Kampania obecnego prezydenta Warszawy ruszyła z kopyta. Od początku może liczyć na wiele głosów zatwardziałych wyborców anty-PiS, sporej liczby wyznawców mniejszego zła w drugiej turze („każdy, byle nie Duda”) i klasy średniej z wielkich i mniejszych miast. W swoich spotach i wypowiedziach publicznych stara się przywrócić tę typową platformianą bajkę a la 2011 – opowieść o pięknym, dobrze funkcjonującym kraju, w którym „jeszcze będzie przepięknie”, a którego największą zaletą jest prozachodniość. Trzaskowski chce prezentować się jako kandydat ludzi wykształconych, zamożnych, a przynajmniej aspirujących, wie już jednak, że „znienacka” (bo jego partia zupełnie to przegapiła, tak była oderwana od problemów zwykłego wyborcy) do debaty wkradły się inne tematy – gospodarka, płace, usługi publiczne. Na takie zagajenia Platformie ciężko jednak odpowiadać uczciwie i z sensem – karty dawniejszych głosowań i nagrania dawniejszych posiedzeń sejmu nie płoną. Wywiady sprzed lat pozostają czarno na białym. Mamy tu kandydata, który sam uczestniczył w głosowaniach nad obniżeniem wieku emerytalnego i głosował przeciw, który wywodzi się wprost ze środowiska warszawskiego ratusza z jego niewątpliwymi implikacjami, którego marzeniem jest Polska „piękna i bezpieczna”, bez tych wszystkich ludzi, którzy jedzą teraz kiełbasę i zapijają piwem na grillu w Supraślu.

I to w tej kampanii nadal widać, nadal to wychodzi, bo nie ukryjesz wyróżników klasowych ani klasowego interesu – w żadną stronę. Najnowszy spot wyborczy Trzaskowskiego, zamiast o programie lub problemach wyborców, jest… o nim samym. Znawcy mediów chwalą go za „pokazanie kandydata jako chłopaka z sąsiedztwa”, ale na takie wnioski można się tylko roześmiać – no tak, zależy jakie kto ma sąsiedztwo. Spot jest obliczony na dotarcie do serc wyborców, których interesuje, czy kandydat ma biszkoptowego labradora, jakim jeździ autem (w spocie podkreśla, że jego volvo jest dziewięcioletnie, co z jednej strony przypomina ogłoszenia o sprzedaży samochodu – jeszcze powinien dodać, że „niebity” – a z drugiej wygląda na desperackie podkreślanie „jestem taki jak wy”), w jakim budynku mieszka itp. „Swojskie” podejście ma zatrzeć negatywne wrażenia z kampanii warszawskiej, gdy Trzaskowski z opowieściami o Geremku, języku francuskim i cywilizacji europejskiej jawił się jako nieziemski bubek, choć jednocześnie – dla liberalnych elit – jako kandydat „wreszcie” łączący dobre wykształcenie, dobre pieniądze, ogładę i „odpowiednie” poglądy polityczne.

Nowy spot Trzaskowskiego to mieszanka mimowolnego podkreślania pochodzenia klasowego („to mój pierwszy dom” – przebitka na ogromną kamienicę, „to moja praca”– lśni szkłem parlament europejski) i stylizacji na zwykłego chłopaka („a to mój blok” – tylko że najazd kamery na jakąś deweloperkę w Warszawie, żaden blok to nie jest; „to mój samochód” – super VOLVO, patrzcie wszyscy, jak wyjeżdża z podziemnego garażu).

Trzaskowski i jego sztab nie załapali też do końca, jak uciec przed podkreślaniem na każdym kroku swojej elitarności ani po co to właściwie robić, a to skutkuje takimi smutnymi i żenującymi sytuacjami, jak spotkanie wyborcze we wsi Sorkwity na Mazurach. W miejscowości liczącej 725 mieszkańców, „przypadkowo przechodzący dziennikarz” zadał Trzaskowskiemu podczas spotkania pytanie w języku francuskim. Kandydat odpowiada przez półtorej minuty. Po francusku.

Jaki, jaki to ma sens – praktyczny, utylitarny, oprócz pokazania maluczkim, że „jestem chłopakiem, który zrobi najlepszy trik na desce”? Jak grubą trzeba mieć skórę, jak niski poziom braku wyczucia, ale i po prostu braku obciachu? Atmosfera festynu, strażacy na galowo, publika w strojach niedzielnych czeka na jakąś interakcję z kandydatem. Kandydat zaczyna prezentować długą wypowiedź w języku zupełnie obcym większości, a będącym przymiotem elit. Po co, dlaczego? Odpowiedź jest prosta: dla siebie, dlatego, że bardzo trudno nie powtarzać dawnych błędów. Według własnego oglądu Trzaskowski właśnie zaimponował maluczkim. Uczcie się, chamy. Patrzcie na mnie.

Oczywiście tak samo by to raziło w wykonaniu każdego polityka/kandydata. Niech oni już nie udają biednych/zwykłych/nieoderwanych i „najlepiej się czujących u teścia w Rybniku”, i niech nie robią spotów o sobie. Wiemy, że studiowali, byli, widzieli, mają, sprzedali, kupili, spekulowali i się dorobili. Ja chcę spotów o nas, o ludziach, o społeczeństwie. Chcę programów o nas i dla nas. „To blok pani Krysi”, a nie kandydata, do cholery.

Polaryzacja kandydatów pociąga za sobą polaryzację wyborców i ich wizerunków medialnych. Wyemitowany kilka dni temu przez „właściwie nie wiadomo kogo” (Echo24 TV, teoretycznie podmiot niezależny, praktycznie spot ma służyć kampanii Rafała Trzaskowskiego) filmik pokazuje figury wyborców PiS, którzy „na pewno pójdą na wybory”, co ma przestraszyć wyborcę liberalnego. Prezentowane w filmiku postaci mają zepsute zęby, niejasny sposób wypowiadania się, opowiadają teorie spiskowe – i są przedstawicielami kilku grup stereotypowo ujętych wyborców PiS, których wyborca PO nienawidzi i wyśmiewa. Mamy więc „kościółkową babę”,  która opowiada kozim głosem „co ksiądz powiedział”, mamy przepełnionego testosteronem narodowca, zagorzałego przeciwnika Unii Europejskiej. Bohaterowie krzyczą, przeklinają, są brzydcy i nieestetyczni. Poziom spotu to Sok z Buraka pożeniony z galą kabaretów polskich. Tylko ten spot jest dużo bardziej przykry, nieuczciwy, klasistowski.

Przed nami pierwsza tura, w której kandydaci odgrzewają spór lud/elity (i dobrze, on nigdy nie powinien stygnąć), tylko że Trzaskowski udaje, że wcale tego nie robi, że jest „taki jak wszyscy”, że wyciągnął wnioski wraz ze swoją partią. Nie, założył białe rękawiczki i maskę, a i tak mu one wciąż spadają.

Nie dajcie się nabrać na liberalnych kandydatów w świetle zachodzącego słońca. Trzy pięćdziesiąt na godzinę.

design & theme: www.bazingadesigns.com