Rożnowska: Łatwiej wydać się za pisarza, niż wydać książkę?

Agata Rożnowska
Korekta: Michalina Pągowska

Osiem razy większą szansę na publikację dzieła literackiego ma mężczyzna. Dlaczego? Bo w porannej prasie wśród wypadków, katastrof i morderstw musi znaleźć się coś, co oprócz dobrego nastroju zabije wiarę w mentalny progres społeczeństwa. Regularność corannego poczucia bezsilności daje swego rodzaju poczucie stabilizacji. Bez natłoku tragicznych wydarzeń i jeżdżenia kobietom po głowach nie byłby to zwykły dzień w dwudziestym pierwszym wieku.

pisarzeIlustracja Patricija Bliuj-Stodulska

Osiem razy większą szansę na publikację dzieła literackiego ma mężczyzna. W zasadzie osiem i pół. Nie jest to, co prawda, bezlitosna statystyka, ale wynik eksperymentu jednostki, jednak liczba ta nawet w mikroskali przypomina, że wciąż coś jest nie tak. Początkująca pisarka Catherine Nicols postanowiła sprawdzić, czy płeć ma znaczenie w branży wydawniczej. Zawiedziona brakiem odzewu na jej twórczość ze strony agentów literackich, postanowiła przesłać próbkę swojej powieści (zaznaczam, dokładnie TEJ SAMEJ powieści, którą wysłała, przedstawiając się jako Catherine) także pod męskim nazwiskiem. Jako Catherine otrzymała dwie odpowiedzi na pięćdziesiąt rozesłanych zapytań. Jako George już siedemnaście.

Co takiego w George’u jest lepszego, niż w Catherine?
Jeszcze jakieś dwa wieki temu to mężczyźni mieli monopol* na edukację, a co za tym idzie – wyłączność na poważanie. Wiązało się to bezpośrednio z ich pierwszeństwem, żeby nie powiedzieć prawem do tworzenia w ogóle, nie wspominając o jakichkolwiek możliwościach publicznego zaistnienia. Prawdopodobnie wiele kobiecych talentów ukrywało się w poczuciu niższości w dębowych szufladach. Wiele też prób wyjścia z dębowego mebla musiało być zduszonych w zarodku.

*A propos monopolu, zgadnijcie, kto wymyślił pierwowzór słynnej gry o tej nazwie. Baba. A kto się na niej dorobił i został okrzyknięty jej autorem? Taki właśnie georgeopodobny typ.

Te, którym udało się przebić XIX-wieczny szklany sufit, tworzyły anonimowo, pod męskim mecenatem albo pod męską banderą. Dzisiejsza sytuacja pisarek niewiele się jednak różni od sytuacji ich koleżanek z tamtej epoki. O ile Catherine nie tworzy pod męskim pseudonimem jak Mary Evans w czasach wiktoriańskich (która również stała się George’em – nomen omen?), o tyle musiała posiłkować się nim, by zdobyć poważanie w branży.

Jedyna różnica polega na tym, że wtedy zasięg przekonania o bezużyteczności kobiet był tak ogromny, że nie tylko nikt nie chciał tego drukować, ale też nikt nie chciałby tego czytać. Dziś raczej mało kto odkłada z obrzydzeniem książkę, bo wyszła spod pióra kobiety. Choć ponoć mężczyźni chętniej czytają książki mężczyzn. Dlatego też, mimo że od pewnego czasu kobiety tworzą raczej pod swoimi nazwiskami, wśród autorek kryminałów lub fantasy mile widziane jest „nieprostowanie” sprzecznych informacji co do ich płci. P.D. James na pierwszy rzut oka nie wygląda jak Phyllis Dorothy James, tak samo jak J.K. Rowling nie wydaje się być Joanne Kathleen. Bingo.

George, choć jest tylko niewinnym, w dodatku fikcyjnym twórcą, naznaczony jest mocno praktykami swoich przodków. Owa „skaza” nie oznacza popędu do intencjonalnego dyskryminowania koleżanek, ale zespół niezdefiniowanych cech, które czynią go lepszym w oczach społeczeństwa – z przyczyn niewiadomych, nawet dla samego George’a. Problem tkwi w tym, że w wirze pytań o kompetencje kobiet, rzadko kto pyta, dlaczego właściwie uważamy, że ten facet rzeczywiście ma talent. Nawet sam George woli w to nie wnikać. On po prostu może go mieć. I koniec.

Dlaczego, słodziutka, piszesz tak smutno?
Oczywiście, że pewne style niosą za sobą oczekiwania co do ich twórców. Oczekiwania te zaczynają się kształtować już w wieku niemowlęcym, gdy stajemy się na wyłączność, w zależności od płci, dla różu lub błękitu. Mając wpojone skrajne wyobrażenia co do ról społecznych, ciężko jest wyobrazić sobie, że brutalny kryminał napisała przy lampce martini filigranowa blondyna. A współczesnego mężczyzny nikt nie posądzi o stworzenie ciepłej powieści o życiu na prowincji albo romansu.

Co ciekawe, kobiety próbują przełamywać stereotyp „niezdolnej do brzydkiego pisania”, jednak żaden męski twórca ckliwych sielanek nie wyszedł jeszcze z szafy. Zdarzają się twórcy feministycznych kryminałów tacy jak np. Larsson, ale to wciąż kategoria mało popisowa, by postudiować ją od genderowej strony w ten sam sposób, co kobiece thrillery. Panowie, odwagi!

Autorka krwawych kryminałów o nazwisku co najmniej adekwatnym do zawodu – Karin Slaughter – wspomniała w jednym z wywiadów dzień, w którym obcy mężczyzna zagadnął ją pytaniem: „Czemu takie śliczne, małe cudo pisze o takich strasznych rzeczach?”. Karin jest drobną jasnowłosą, piękną kobietą. To dyskryminuje ją przy poruszaniu spraw takich jak przemoc. Nie jest przy tym wiarygodna ani jako kobieta („normalna” by czegoś takiego nie napisała), ani jako pisarka (co baba może wiedzieć o zabijaniu).

Czy poślubisz mnie dla mej sławy, mój drogi?
Społeczeństwo robi się łaskawsze, gdy wyjdzie się za pisarza. Szczególnie, gdy w grę wchodzą powieści zakodowane w powszechnej świadomości jako te męskiej kategorii. Wtedy może nie ma się tak wielkiego poważania jak mąż, ale jako człon komórki pod nazwą „małżeństwo piszące np. kryminały”, wartość kobiety na rynku podskakuje o kilka kresek. Ceną za taką możliwość jest to, że ludzie nie kojarzą cię dzięki twojemu artystycznemu dorobkowi, a dzięki postaci twojego męża (bo czy zawsze dzięki jego dorobkowi?). Na widok mocnej prozy napisanej przez kobietę chcemy widzieć mężczyznę poprawiającego jej manuskrypt.

Nieuniknionym minusem jest też terminologia. Często kobieta zostaje zdetronizowana do statusu „żony pana x” i takie też jest pierwsze zdanie w jej biografii. Te najbardziej seksistowskie życiorysy składają się z niego tylko i wyłącznie. Oczywiście, czasem twórczość owych „żon” pozostawia wiele do życzenia, ale co z tymi, które rzeczywiście mają talent? Są traktowane z niemałą podejrzliwością, bo odwieczny patriarchat każe nam twierdzić, że w tym małżeństwie musiała być choć nutka interesowności. Oczywiście, z jej strony. W literaturze tabuny kobiet wychodzą za mąż dla pieniędzy i społecznego statusu. Albo odbijają się od dna, gdy spotykają prawego i mądrego gościa. Albo są szczęśliwe dopiero wtedy, gdy na ich drodze staje przystojny, wykształcony i bogaty mężczyzna. Taki obraz siebie lubią widzieć i opisywać także kobiety. A może głównie one? Na George’a patrzą przychylniej, niż na siebie nawzajem.

Na pewno happy end?
Historia Catherine Nicols kończy się niby-dobrze. Dziewczyna wykorzystała wszystkie wskazówki przesłane George’owi i wprowadziła kilka zmian w powieści. Dzięki konstruktywnej krytyce, jakiej nie otrzymała „jako kobieta”, poprawiła co trzeba i znalazła swojego agenta. Później w akcie protestu opowiedziała to wszystko „Guardianowi”. Wielkie brawa za zaradność.

Jednak to, że jedynym skutecznym sposobem na pokonanie dyskryminujących ją osób było stworzenie swojego męskiego alter ego, wcale nie motywuje, właściwie do czegokolwiek. Nawet leżeć i pachnieć się nie chce.

design & theme: www.bazingadesigns.com