Jastrzębski: I nie chodzi o wiecznych studentów

Stołeczne media odnotowały z lekkim znudzeniem studencki protest ws. zmian w Regulaminie Studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Komentarze lapidarne lub ich brak, lecz przekaz między wierszami bardziej niż jasny: ot, roszczeniowe pokolenie Y. Chcą więcej czasu na nicnierobienie. Do roboty by się wzięli. Tylko lokalny TVN24 znalazł dość odwagi, by napisać wprost w nagłówku, że „Wieczni studenci nie chcą płacić”. (Redakcja w końcu się zreflektowała; ślady zostały tylko w adresie –tvnwarszawa.tvn24.pl.

2 (2)Ilustracja: Patricija Bliuj-Stodulska

Właściwie można się było tego spodziewać. W czasach, gdy uniwersytet robi za dodatkowe klasy szkoły średniej, standardy też musiały się w końcu zrównać. Uczeń narzekający na szkołę po prostu słabo się uczy. Student zabierający głos w sprawach swojej uczelni też najwyraźniej niczego nie umie. A pretekst nie mógł zdarzyć się lepszy. Poszło przecież o wprowadzenie (czy legalizację, o tym dalej) opłat za obronę prac dyplomowych po zakończeniu roku akademickiego ostatniego etapu studiów – czyli za spóźnienie.

Do tej pory na większości wydziałów dyplomanci, którzy uzyskali absolutorium, mogli uzyskać przedłużenie statusu studenta w celu obrony pracy na trzy miesiące od zakończenia roku akademickiego. Jeśli potrzebowali więcej czasu, byli skreślani z listy studentów – tracąc tym samym wszelkie uprawnienia – i mogli wznowić się później na wyznaczony dzień obrony, za co dany wydział lub instytut pobierał kwotę określoną w przegłosowywanym przez radę jednostki taryfikatorze opłat.

Nic by się pewnie nie zmieniło, gdyby Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie zwróciło uniwersytetowi uwagi, że pobieranie takiej opłaty za wznowienie jest… niezgodne z ustawą. Prawo o Szkolnictwie Wyższym podaje (w art. 99 i 99a) zamknięty katalog opłat, jakie można pobierać od studentów za tzw. usługi edukacyjne. Nie przewiduje on odrębnej opłaty za wznowienie i konsultacje pracy dyplomowej. Tym samym wszystkie ściągnięte przez uniwersytet z tego tytułu opłaty z ostatnich kilku lat podlegają zwrotowi, a w tym roku więcej się ich już nie nakłada. Nie zaszła nagła zmiana prawa, do której trzeba dostosować teraz wewnętrzne przepisy. Uniwersytet po prostu notorycznie to prawo łamał.

Co więcej, te nieliczne wydziały, które decydują się włączyć oddanie pracy do warunków zaliczenia seminarium dyplomowego, robią to wbrew Regulaminowi Studiów w dotychczasowym brzmieniu. §2. ppkt 1., w którym definiuje się terminologię, mówi jasno: „absolutorium – spełnienie wymagań planu studiów, z wyłączeniem przyjęcia pracy dyplomowej i zdania egzaminu dyplomowego; (…)”. Trzeba nie lada kreatywności, żeby pogodzić włączenie oddania pracy dyplomowej do warunków uzyskania absolutorium z zapisem definiującym je wprost przeciwnie. Zatem wydziały pioniersko stosujące ten nowy pomysł na legalizację płatnych wznowień nie pobierają nielegalnej opłaty nieokreślonej w Prawie o Szkolnictwie Wyższym, za to nakładają na studentów opłatę za powtarzanie przedmiotu, uwzględnioną co prawda w ustawie, ale w tym wypadku niezgodną z wewnętrznym prawem uniwersyteckim.

To nie jest pierwszy przypadek takiego niezobowiązującego podejścia do przepisów. Na przykład w 2011 roku do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie trafiła skarga ws. decyzji o nałożeniu opłaty za powtarzanie niezaliczonego przedmiotu. Rzecz w tym, że zaskarżający decyzję student w ogóle nie podchodził do zaliczenia tego przedmiotu. Sąd zdecydował się decyzję uchylić (sygn. II SA/Wa 1369/11). Uniwersyteckie problemy rzadko trafiają na wokandę, ale akurat ta kwestia odżywa i dziś przy okazji prac nad nowym Regulaminem Studiów. Wiąże się bowiem z innym kontrowersyjnym postulatem dotyczącym przywróceniem tzw. dwói dziekańskiej, to jest wpisywania oceny negatywnej w przypadku nieklasyfikacji.

Nowe-stare opłaty, a nawet dwója dziekańska, choć realnie uciążliwe i nośne, więc niesione na sztandarach – nie o to wcale toczy się walka. Zapisy projektu nowego regulaminu, a także sposób jego forsowania, bez szerokich konsultacji i najmniejszego zainteresowania głosem studentów, po prostu przelały napełniającą się od lat czarę nieufności i niezadowolenia.

Uniwersytet już dawno przestał być miejscem naukowców i studentów, a więc miejscem Nauki i jej adeptów, przestrzenią wolnej dyskusji i kolebką działań, które odmieniają społeczeństwo. Coraz mniej w uniwersyteckich trybach refleksji nad wspólną pracą i dydaktyką. Wyparowało poczucie przynależności, a z nim uniwersytecka społeczność i solidarność. Zamiast tego dostajemy dziś, jak głosi jedno z protestacyjnych haseł, fabrykę dyplomów, wielkomiejski urząd certyfikacyjny – biurokrację w stanie czystym.

Na to nie może być zgody. Panie i panowie dziekani muszą zrozumieć, że nie chcemy dłużej znosić obecnej prowizorki.

Nie chcemy uniwersytetu, na którym prawa przestrzega się tylko tam, gdzie to akurat odpowiada uniwersyteckiej administracji, przepisów pisanych pod finansowe potrzeby wydziałów, ignorowania niewygodnych zapisów regulaminów wewnętrznych (dotyczących np. opiniowania przez samorządy studenckie decyzji kadrowych). Akademią nie mogą rządzić bezwzględni kasjerzy i autorytarni interpretatorzy. To nie sądy powinny uczyć uniwersytetu prawa.

Nie chcemy uniwersytetu, który sprzeniewierza się idei społeczeństwa obywatelskiego. Gdy deklaruje się negocjacje, chcemy negocjować, a nie potakiwać. Głos studentów, jako głos olbrzymiej części uniwersyteckiej społeczności, musi być szanowany i traktowany poważnie. Potrzebna jest transparentność działań administracji i otwartość na dyskusję w miejsce tłumaczenia, czyli protekcjonalnego ignorowania odmiennych stanowisk. Jeśli nawet uniwersytet, i to Uniwersytet Warszawski, nie jest w stanie uczciwie stosować się do ponoć powszechnie akceptowanych demokratycznych praktyk, to jak możemy domagać się tego w życiu publicznym poza jego murami?

Nie chcemy więcej wybiórczego uzachodnienia. Jeśli wprowadzamy dodatkowe opłaty, sztywne terminy, absolutną parametryzację i masowe podejście do studenta, to należy stosować się też do drugiej strony tego modelu. Do większego zaufania, mniejszej liczby zajęć obowiązkowych, większej dowolności programowej i miejsca na indywidualizację nauczania, stypendiów pozwalających na utrzymanie się na studiach, wykładowców, którzy mają czas na prowadzenie uzupełniających badań naukowych.

Nie chcemy uniwersytetu niezdolnego do solidarności. Nie może być tak, że jedne wydziały nie mogą się pomieścić w kilku azbestowych salach na krzyż, a inne zadłużają się na konto przyszłorocznych wpływów, by wypłacać sobie premie. Nie na tym polega życie w społeczności.

I w końcu – naprawdę chcemy, by się od nas wymagało, nawet więcej, ale intelektualnie, a nie wyłącznie finansowo. Niech będzie trudniej, ciężej, bardziej intensywnie, żeby nasz dyplom był wart coś więcej niż 1400 złotych za obronę. Ale żeby tak było, to wcale nie studenci muszą gruntownie wziąć się do pracy.

Borys Jastrzębski

design & theme: www.bazingadesigns.com