[OPINIA] Drozda: Bitwę o Powstankę odpuszczam

Dyskusja o żeńskich końcówkach to hydra współczesnego feminizmu. Kolejne jej głowy odrastają w najmniej oczekiwanych miejscach. Na łamach Gazety Świątecznej opublikowano list Krystyny Zachwatowicz (podpisanej pod tekstem jako „powstaniec”), którą oburza wdrażanie do języka rzeczownika „powstanka”. Jej dramatycznych słów (Dlaczego uczestniczki powstania warszawskiego nie mają być pełnoprawnymi powstańcami, tylko ich pomniejszeniem?) nie sposób zignorować.

Warsaw_Uprising_-_Soldiers_from_Parasol_on_Warecka_Street

Za autorkę „feministycznego neologizmu” uważa się socjolożkę i kulturoznawczynię Weronikę Grzebalską, autorkę wydanej w tym roku książki „Płeć Powstania”. Sama badaczka nie miała na celu ośmieszenia ani zbulwersowania kombatantek. Jak sama powiedziała niejednokrotnie, jej celem było ukucie odrębnego terminu, aby podkreślić rolę kobiet w walkach, stanąć w poprzek wizerunkowi kobiety jako drugoplanowej postaci, która pomaga „prawdziwym” bohaterom. Weronika Grzebalska mówi, że zdecydowała się na termin „powstanka” (zbudowany analogicznie do pary „mieszkaniec – mieszkanka”), chociaż alternatywą była „powstańczyni” – słowo używane w XIX i na początku XX wieku, niebudzące kontrowersji. Jej celem była szczera troska o to, by w zdominowanej przez mężczyzn narracji historycznej nie zginęły jej pełnoprawne uczestniczki: nie tylko sanitariuszki i łączniczki mieszczące się w płciowym stereotypie.

Jedna z rozmówczyń Grzebalskiej zadaje pytanie: „Byłyśmy takimi samymi żołnierzami jak mężczyźni. Dlaczego miałybyśmy być nazywane żołnierkami?”. Tu powstaje autentyczny konflikt. Zatrzymajmy się i przemyślmy. Co daje nam prawo do językowego zawłaszczenia cudzej tożsamości? Czy nasza wiara w równość, w feminizm, w potrzebę emancypacji różni się czymkolwiek od jakiejkolwiek innej wiary, na przykład w boski podział ról, w jaki wierzą kobiety-powstańcy? Jeśli te kobiety naprawdę boli określenie „powstanka”, czy nie powinnyśmy schować genderowej dumy w kieszeń? Tym razem chętnie to zrobię.

Cieszę się, jak komentatorzy sportowi używają określenia „skoczkini narciarska”, proszę w pracy, by nazywano mnie fotografką, a nie fotografem, kręcę głową z pobłażliwością, gdy kogoś bawi „dramaturżka” i „psycholożka”. Ważna jest dla mnie bitwa o „ministrę” i „prezydentkę” – „powstankę” chętnie odpuszczę. Niech ta niewielka grupa ocalałych z piekła pań sama dysponuje swoją historią, niech to będzie ich prefeministyczny manifest. Mimo szacunku i zrozumienia, jakie mam zarówno dla uczestniczek Powstania Warszawskiego, jak i innych weteranek, pragnę, by przyszłe pokolenia (chłopców i dziewcząt) nie musiały powtarzać ich losów, ani korzystać z takiej nomenklatury. Niech te słowa staną się archaizmami.

Wierzę w to, że tworzenie żeńskich form to mały wkład w przyszłość kolejnych pokoleń. Tyle możemy zrobić dla naszych (metaforycznie rozumianych, oczywiście) córek i wnuczek.

Polsce życzę „historyczek” – nie historyków, które raz na zawsze utną ten dyskurs, który nobilituje wojnę i wszelką przemoc. Życzę „reżyserek” – nie pomieszczeń, a artystek, które będą potrafiły ukazać złożoność naszej historii. „Dyplomatek” – nie teczek, a mądrych kobiet, które uchronią nas przed powtórzeniem losów przeszłych pokoleń. Cieszę się, bo jest ich wszystkich coraz więcej. Ciekawe, czy to przypadek, czy może ma to związek z obecnością adekwatnego języka?

Awa Drozda

design & theme: www.bazingadesigns.com