Romanowski: Żebrowski i Kurski – ojcowie wolności

Kolejne rocznice okrągłostołowego „odzyskania wolności” coraz mocniej uświadamiają mi to, jak bardzo niemożliwe staje się wyjście poza obowiązujące kalki myślowe dotyczące transformacji ustrojowej. Mimo wielu prób nakreślenia innych perspektyw mówienia o krzywdach i zepchnięciu na margines społeczny lub wypchnięciu przez czynniki ekonomiczne poza granice kraju znacznej części mieszkańców, dalej w mediach dominuje kombatancka przepychanka, licytacja na długość kolejek, ilość kuponów i uderzeń pałką od milicjanta. Nie nadaję sobie prawa do zabierania komukolwiek kolejek, kuponów i pałowania przez milicjantów, ale mam prawo nie kupować tej narracji, jako jedynej słusznej, a nawet mieć ją w głębokim poważaniu w momencie, kiedy jest traktowana instrumentalnie i nie jest w stanie powiedzieć nam nic, o czym byśmy już nie słyszeli.

PrintJak przerażająco fałszywa nie byłaby dychotomia między szczęśliwymi i nieszczęśliwymi opozycjonistami (w tym momencie w większym stopniu osób utożsamiających się z jednymi bądź drugimi), to właśnie przede wszystkim ona kształtowała naszą wyobraźnie zbiorową przez ostatnie ćwierć wieku, jakby każdy/a Polak/a był/a jedną solidarnościową opozycją, z określoną wizją pokojowej przemiany i tego, do czego ma dążyć. Jakby, poza SLD, nie-opozycja nie istniała, a jeśli już istniała, to nie zasługiwała na swoje miejsce w ocenie przemian. Poza trafiającymi raczej do ograniczonej liczby odbiorców głosów autorów/-ek, takich jak David Ost, Elizabeth Dunn, Jane Hardy, Tadeusz Kowalik, Tomasz Rakowski, Lidia Ostałowska i środowiskami lewicowymi (np. Nowych Peryferii, Magazynu Kontakt czy Think Tanku Feministycznego) trudno znaleźć przestrzeń, w której historia byłaby opowiedziana inaczej.

Jeśli jest cokolwiek interesującego, poza skalą debilizmu, w wypowiedziach Michała Żebrowskiego w TVN-owskim „Tak jest”, to to, że jak w soczewce skupiają one cały cynizm i/lub oderwanie od rzeczywistości innej niż własna beneficjentów/ek obecnego systemu. Niezrozumienie własnego uprzywilejowania, niedopuszczanie do wiadomości innych perspektyw niż własna, święte przekonanie, że nic – oprócz naszej własnej woli/ambicji/talentu – nie wpływa na naszą egzystencję. Jego „moje”, „kto mi to dał”, „zapracowałem sobie” i „najłatwiej jest krytykować” z everestem absurdu na wysokości „rozumiem problemy wsi, bo mam działkę na Podhalu” i „rozumiem problemy emigrantów, bo znam tam ciężko pracujących przedsiębiorców, którzy myślą pozytywnie” jest takim małym, zabawnym „homo capitalismus” w pigułce. „Homo capitalismus” z pozytywnie patriotyczną (w duchu, musimy pokazać prawicy, że nie-prawica też ma prawo do Polski) zakrętką objawiającą się w wymienianiu „wielkich Polaków”, dzięki którym jesteśmy wolni i to powinno nas łączyć, a nie dzielić. Bo budowanie polega na całowaniu stóp Wałęsy i płakanie po Tadeuszu Mazowieckim, a dzielenie na tym, że ktoś się na to nie zgadza. Przy takiej perspektywie miałbym problem z wspólnym ubiciem z rodzimymi ludźmi sukcesu muchy w kiblu. Nie mówiąc już o budowaniu jakiegokolwiek mostu. Transformacja ustrojowa nie dała niczego godnego podziwu moim rówieśnikom (a resztki tego, co po niej zostało, regularnie się niszczy), dlatego dziękczynny onanizm nad sukcesami tych, którym się udało, nie wydaje mi się specjalnie mądry. Ale, jak wiemy (bądź nie i dlatego dzielimy zamiast łączyć), to nasza wina, jak winą bohaterów „Arizony”, pamiętnego klasyka rodzimego rasizmu kulturowego jest to, że urodzili się właśnie na terenach PGR-owskich. Jakby się postarali, mogliby się urodzić gdzieś indziej, na przykład w Meksyku. Przy okazji, Wiedźmin to tak biedny film, że nawet Grzegorzowi Ciechowskiemu nie chciało się do niego napisać dobrej ścieżki dźwiękowej.

Niemniej popularną, choć równie bezproduktywną i niebezpieczną, jest perspektywa prawicowa, wyrastająca z obrazków takich jak „Nocna Zmiana” Kurskiego i Balcerzaka, perspektywa, która wydała na świat dużo dzieci, a w tym roku nawet książkę o dzieciach resortowych (choć nie wiemy nic o stopniu ich zseksualizowania). Kiedy „Solidarna Polska” pragnie dopisania kilku linijek ku czci tym, których Michał Żebrowski nie lubi, a dla których nie byli w stanie zrobić nic podczas swoich rządów, robi to tylko w interesie zagospodarowania gniewu, który z założenia nigdy nie znajdzie ujścia. Skoro patologią kapitalizmu jest komunizm, a patologie strukturalne są wynikiem zdrady elit i układania się z czerwonymi, nie może być inaczej. Nie studiowałem polityki społecznej, ale nie spotkałem się nigdy z żadną przekonującą tezą udowadniającą, że miejsca pracy tworzy się za pomocą lustracji. Nie ma też nic dziwnego w postawie NSZZ „Solidarność”, która komitetem honorowym objęła organizowaną przez „Solidarną Polskę” debatę „25 lat po okrągłym stole”. „Klęska Solidarności” Osta jest doskonałą lekcją poglądową o tym, że ten związek zawodowy, jak żaden inny po 1989, przyczynił się do kierowania gniewu, u którego postaw leżały w znacznej mierze problemy ekonomiczne. Według podziałów tożsamościowych, publikując w swoim tygodniku takie rodzynki jak Zygmunt Wrzodak, zapalony endek i wolnorynkowiec, czy artykuły Lecha Wałęsy (Ojca naszej wolności, dzięki któremu mamy internet, pamiętamy) sceptyczne wobec zasadności istnienia jakichkolwiek związków zawodowych. Ruch Narodowy, z jego dobrymi judeosceptycznymi europosłami i bękartami-prowokatorami, które lubią raz na jakiś czas zaatakować jakiś squat, to w pewnym stopniu też dzieci ich bierności.

Smutne jest tylko to, że obracając się wokół dwóch spośród przedstawionych narracji (wiem, każda z nich ma też swoje szalone odmiany), nikt z nas nie może wygrać. Michał Żebrowski zawsze będzie ocierał łzy po Mazowieckim, szukając przy okazji nowych smutasów, których postara się oświecić i pokazać, że każdy może mieć swój teatr w Pałacu Kultury i działkę na Podhalu. Dzieci potencjalnych ofiar SB w XXI wieku nigdy nie zmienią faktu, że żyliśmy w kraju realnego socjalizmu, a dziećmi członków partii są, na przykład, ich sąsiedzi. Bieda polskiego antykomunizmu jest równie wielka, jak bieda polskich beneficjentów systemu. Myślę, że wiele osób może mieć problem z takim układem. Nie lubię Leszka Millera za tajne więzienia, nie za jego postkomunizm. Nie lubię Lisa i Olejnik za zapraszanie niekompetentnych gości i psucie debaty publicznej, nie za ich resortowość (tym bardziej kuriozalną, że zarzucaną między innymi przez dawnego członka PZPR). Problemem polskiej transformacji ustrojowej jest to, że mimo wielu krytycznych publikacji na jej temat, dalej części obywateli/ek trudno zrozumieć, co właściwie się stało i dlaczego to coś nie działa. I nie zrozumiemy tego, ani słuchając kombatanckich przechwałek posłów/anek, ani opowieści o tym czyimkolwiek sukcesie. Dlatego jedyne, czego bym chciał, to to, żeby wymienione w drugim akapicie perspektywy mogły kiedyś zająć chociaż równorzędne miejsce wobec wymienionych później opowieści, a zwykła empatia mogła zająć więcej przestrzeni od szalonych lustratorów i kulturowych rasistów, którzy nie wiedzą o istnieniu innego punktu widzenia niż swój własny.

Mateusz Romanowski

Korekta: Judyta Gulczyńska

design & theme: www.bazingadesigns.com