O Warpaint, Cate Le Bon, St. Vincent i o tym, dlaczego przyszłość rocka należy do kobiet

John Harris

Napędzany testosteronem wizerunek Metalliki, tegorocznych headlinerów festiwalu Glastonbury, dziś wygląda już absurdalnie. Zwłaszcza, gdy wśród wykonawców i wykonawczyń pojawiają się innowatorki z kalifornijskiej grupy Warpaint.

W dniu naszego spotkania Warpaint są w Londynie. Następnego dnia w Manchesterze. Mają się jeszcze pojawić w Mexico City i na festiwalu w Tennessee, aby później przetoczyć się przez Louisville, Kansas City, Milwaukee, Minneapolis i Nowy Jork. Później wystąpią na festiwalu Glastonbury i zagrają koncerty plenerowe w Holandii, Belgii, Danii, Polsce (o której więcej za chwilę) i tak dalej.

warpaint-bandZespół Warprint

Gdy zespół wyruszył w światową trasę promocyjną ze swoją pierwszą płytą, „The Fool”, praca zdążyła się już wydłużyć do zdumiewających dwóch i pół roku, a bezlitosny grafik – zebrać swoje żniwo. Od tamtej pory gitarzystka, wokalistka i multiinstrumentalistka Theresa Wayman stara się znaleźć zajęcia z jogi w każdym mieście, w którym przebywa. Perkusistka Stella Mozgawa mówi o nakazie „traktowania siebie nawzajem z szacunkiem. Znajdź przestrzeń dla siebie i zrób to, co musisz zrobić. Jeśli czujesz potrzebę pobiegać lub obejrzeć film i posiedzieć samotnie po ciemku, to właśnie musisz zrobić”.

Dzień, który z nimi spędzam, nie nasuwa skojarzeń z życiem pełnym rockowych ekscesów. Wynika to częściowo ze sztuki utrzymywania się w dobrej formie, lecz być może także odzwierciedla to, co ma miejsce, gdy cztery kobiety zakładają zespół rockowy i – przypadkowo bądź umyślnie – udaje im się ominąć klisze, które już dawno wciągnęły muzykę gitarową w grząskie bagno nudy.

Być może po upływie sześćdziesięciu lat historii rocka nie należy się dziwić, że gatunek sprawia wrażenie, jakby był udziałem coraz węższych kręgów towarzyskich, charakteryzujących się z jednej strony beznadziejną nostalgią (wystarczy wspomnieć trwające wciąż kariery Paula McCartneya czy The Rolling Stones i ostatnie spostrzeżenie krytyczki Kate Mossman, że większość gwiazd rocka ma dziś około 70 lat lub więcej), z drugiej zaś naznaczoną przyzwyczajeniem nieistotnością. Ponadto odczuwalnie zanika już z pewnością coś rdzennie męskiego, coś przejawiającego się w najrozmaitszych aspektach: w idei zespołu jako paczki macho; w noszeniu skórzanych kurtek; w widoku smarkacza siedzącego w sklepie muzycznym, grającego „Stairway to Heaven” Led Zeppelin. Jeśli chcecie się z tym wszystkim ostatecznie pożegnać, przyda wam się może szybki rzut oka na nadchodzący nieuchronnie występ sędziwych heavy metalowców z Metalliki. Zespół stał się ucieleśnieniem napędzanego testosteronem absurdu już tak dalece, że jego 50-letni wokalista, James Hetfield, gorliwy entuzjasta broni palnej, właśnie został narratorem telewizyjnego dokumentu o polowaniach na niedźwiedzie.

Równocześnie jednak niewielkie grono wykonawczyń podąża zupełnie innymi szlakami. Warpaint nie są tu jedynym przykładem: wystarczy wspomnieć o amerykańskim kobiecym tercecie Haim, o angielsko-francuskim kwartecie Savages, a także o dwóch solowych artystkach, mianowicie o Cate Le Bon i Annie Clark, występującej pod pseudonimem St. Vincent. Pierwsza z nich, odpowiedzialna za wyjątkowo orzeźwiającą muzykę gitarową, pochodzi z Walii, choć obecnie mieszka w Los Angeles i przyjaźni się z dziewczynami z Warpaint. Druga, urodzona w Tulsie w Oklahomie, tworzy godną podziwu, błyskotliwą muzykę, w której – jak mówi sama zainteresowana „poszczególne elementy biorą się znikąd i atakują słuchacza, kiedy nie patrzy”.

W szczególności te dwie ostatnie artystki łączy z Warpaint wrażenie łamania skostniałych schematów i wywracania muzyki rockowej na lewą stronę. Kurt Cobain zasłynął kiedyś słowami, jakoby czuł ulgę wiedząc, że „kobiety są jedyną przyszłością rock’n’rolla”, a to, czego dokonują te i wiele innych artystek, zdaje się potwierdzać jego słowa. W przypadku Warpaint, sedno ich innowacyjności dostrzega się już przy najkrótszym kontakcie z ich muzyką. Moja pięcioletnia córka zakochała się w nich od pierwszego wejrzenia, gdy, oglądając na YouTubie ich występ u Conana O’Briena, wykrzyknęła: „To  same dziewczyny!”.

Basistka i druga wokalistka, Jenny Lee Lindberg, przez ostatnie 10 miesięcy nie tknęła alkoholu: jej jedyną używką pozostaje pięć, góra sześć papierosów American Spirit dziennie. „Trudno jest być w zespole z samymi dziewczynami” – mówi. Sprawia wrażenie o wiele weselszej niż mogłoby się wydawać po jej co bardziej strapionych wypowiedziach, które jednak dochodzą do głosu: „Uczucia często stanowią przeszkodę. Sposób porozumiewania się z kobietami jest bardzo emocjonalny, a to potrafi być stresujące”.

„Nie wiem, jak to jest być mężczyzną w zespole. Wyobrażam sobie, że musi tam być mnóstwo napięcia, ale też że faceci nie dają się emocjom opanować. Jeden z nich w końcu powie: <<Jebać to – po prostu chodźmy i zagrajmy ten koncert. Mogę cię nienawidzić i jutro przespać się z twoją żoną, ale co z tego: nadal będziemy na scenie>>. My nie mogłybyśmy tak postępować. My pytamy: <<Chcesz o tym porozmawiać?>>. Nie pozwalamy sobie nawzajem tak po prostu się odciąć. To wspaniałe, że mamy ze sobą tak dobry kontakt, że mamy ze sobą tak zdrowe relacje. Choć to wyczerpujące”.

Na szczęście dzisiejszy występ zespołu daje do zrozumienia, że promując swój drugi album (który dostał się do pierwszej dziesiątki brytyjskiej listy przebojów) dziewczyny nie pozwalają, aby nawał pracy odcisnął piętno na ich muzyce. Warpaint wchodzą na scenę Victoria Parku we wschodnim Londynie wieczorową porą, którą filmowcy nazywają „magiczną godziną”, a ich duszna, ekspansywna muzyka idealnie wypełnia tę chwilę.

Zwłaszcza na ich ostatnim wydawnictwie – na którym ograniczyły użycie gitary, w subtelny sposób sięgając po wpływy urban music i reggae – wszystkie cztery mają swój udział w muzyce, która wymyka się gatunkowym oznaczeniom, przy czym Mozgawa jest szczególnie zjawiskowa. W miarę jak rock stracił na znaczeniu, gra na perkusji stała się nieco upadłą sztuką. Jednak ta dziewczyna jest naprawdę znakomitą muzyczką, dostrojoną do złożoności rytmu, a w dodatku posiada niesamowicie kinetyczny prawy nadgarstek.

Dziewczyna ma też fascynującą historię rodzinną: jej matka była gwiazdą pop w komunistycznej Polsce, gdzie należała do dziewczęcej grupy o nazwie Pro Contra. Wraz z ojcem Mozgawy, basistą, zostali uchodźcami, gdy trasa po Jugosławii zbiegła się z uchwaleniem stanu wojennego około roku 1981. Przenieśli się do Sydney, gdzie w 1986 roku urodziła się ich córka. Twierdzi, że postanowiła wziąć do ręki instrument po serii sprzeczek z kolegą z podstawówki. „Stawałam za nim i pytałam, czy mogę usiąść przy bębnach, a on uważał to za dowcip. To mi dopiekło. Chciałam grać tylko dlatego, że on mnie do tej gry nie chciał dopuścić”.

Grupa Warpaint powstała w 2004 z inicjatywy Lindberg, Wayman i Emily Kokal. Zespół wyrósł z Los Angeles – miasta, do którego Lindberg przyjechała z Nevady wraz z siostrą, Shannyn Sossamon (ich pierwszą perkusistką, a obecnie odnoszącą sukcesy aktorką). Tutaj, po krótkim pobycie na wschodnim wybrzeżu, przybyły również Wayman i Kokal – przyjaciółki, dorastające razem w Eugene w Oregonie. Nazwa zespołu miała brzmieć dwuznacznie, ale też prowokacyjnie. „Jest coś uwodzicielskiego w malowaniu twarzy w barwy wojenne przed rozpoczęciem bitwy” – doszła do wniosku Kokal.

Kokal, której matka ukończyła women’s studies, a ojciec zawdzięcza nazwisko swoim słoweńskim przodkom, o tym, jak płeć grupy przekłada się na ich życie i muzykę, mówi najchętniej z całej czwórki. „Gdy założyłyśmy zespół, myślałyśmy, że jeśli potrafimy tak dobrze grać na naszych instrumentach, to już nam się udało, bo wówczas naprawdę nie było drugiej takiej grupy. Rocka grają miliony facetów i miliony zespołów, co rodzi ogólny przesyt. W naszym przypadku już sama płeć umieszczała nas w niszy, w której mogłyśmy robić to, co chciałyśmy i być sobą”.

Zanim do Warpaint dołączyła 28-letnia Mozgawa, dziewczyny grały z kilkoma różnymi perkusistami-mężczyznami. „Ale coś naprawdę ruszyło dopiero wtedy, gdy dołączyła do nas Stella” – mówi Koka. „Nie chodziło tylko o to, że jest dziewczyną i że uzupełniałaby wizerunek zespołu. To była kwestia iskry. Nieraz, gdy grałyśmy z mężczyznami, tej iskry między nami nie było. Być może to leży w naszej naturze: mężczyzna zadaje pchnięcie, a kobieta je odbiera”.

Mówiąc o różnicy między doświadczeniem grania w kobiecym zespole a pracą z muzykami-mężczyznami, wszystkie cztery sięgają po słowo „intuicyjny”. Wayman zwraca uwagę na to, jak wiele kobiet wybiera rolę wokalistki: „Nie twierdzę, że to nie wymaga technicznych umiejętności albo że kobiety nie mają talentu, jednak śpiew w największej mierze polega na emocjach”. Z kolei Mozgawa wspomina o egalitarnym podziale władzy, który stawia Warpaint w jednym szeregu z takimi pionierkami jak The Slits, The Go-Gos czy nawet The Bangles: „Nigdy wcześniej nie należałam do zespołu, w którym byłyby aż cztery dominujące postacie”.

Warpaint zdają się różnić od wielu zdominowanych przez mężczyzn zespołów również w sposobie, w jaki komponują piosenki. Można w nim odnaleźć analogię do tego, jak kobiety podchodzą do komedii, w mniejszym stopniu polegając na dowcipnych puentach. Muzyka Warpaint jest odkrywcza, dopracowana pod względem faktury, mniej skłonna do chwilowych wybuchów. I choć niektórzy krytycy i krytyczki tego nie rozumieją, rzecz nie w tym, aby niecierpliwie czekać na okrzyki w refrenie, lecz w tym, by tworzyć wyróżniającą się formę muzyczną.

„Celem jest sama podróż” – mówi Kokal drogą ilustracji. „Proces tworzenia muzyki i sposób, w jaki ją razem wykonujemy, co chcemy przeżyć i wyrazić – to wszystko jest dla nas o wiele ważniejsze niż próba dotarcia do ludzi w oczywisty sposób”. Ich piosenki często zdają się wciągać słuchacza w ich prywatne życie (jak w pierwszym singlu z ostatniej płyty, „Love Is to Die”), lecz są też „zbudowane z ruchów. Teraz wchodzimy. Zaraz przychodzi kolejny ruch: o, tak nam dobrze. I kolejny ruch, kolejna część. Komponujemy w porządku linearnym”.

W tym i wielu innych aspektach Warpaint stają się dla niektórych fanów inspiracją. Jak twierdzi Kokal, gdy grały w Rosji, „więcej niż kilka dziewczyn zaczepiło nas, by powiedzieć, że to z naszego powodu zaczęły ze znajomymi lub z innymi dziewczynami zakładać własne zespoły i podkreślały, jakie to dla nich ważne. To wspaniałe przeżycie, najlepsze na świecie”.

„Sądzę, że są jeszcze nieodkryte formy ekspresji, poprzez które kobiety mogłyby razem wyrażać swoje idee” – mówi Kokal. „Ale zaskoczyło mnie też, jak otwarta i nieuprzedzona jest reakcja publiki, która nie kwituje nas seksistowskim: E, to tylko laski. Ludzie pragną i potrzebują czegoś innego. Inaczej jest ze sprawą płci – reprezentujemy coś nowego, co ekscytuje ludzi i skłania ich do refleksji”.

Jakiś miesiąc temu Wayman wywołała ogromne kontrowersje komentarzem udzielonym „Q Magazine”. W wywiadzie mówiła o seksualizacji mainstreamowej muzyki pop. Stwierdziła, że „Rihanna ma niewiarygodny głos i mogłaby tworzyć coś o wiele bardziej subtelnego i artystycznego. Z kolei Beyoncé zeszmaca się w każdej piosence ze swojej ostatniej płyty, choć wcale nie musi tego robić. Przecież jest śliczna i zajebiście utalentowana. A one wszystkie biorą to za wyzwolenie kobiet!”. W efekcie w internecie zebrała się wielka chmura krytycznych komentarzy, z których Wayman zdała sobie sprawę w pewne leniwe popołudnie w Oregonie, gdy razem z Mozgawą kupowały koce. „Nagle – zaczęła Stella – cały świat wszedł na Twittera i teraz jedzie po mnie za to, co powiedziałaś”. Obie szybko napisały na Facebooku oświadczenie, w którym przyznały, że „dziennikarz tak po prostu wsiadł do naszego autobusu i zapytał nas, co sądzimy o kobietach w muzyce, a my odpowiedziałyśmy z pozycji fanek i odbiorczyń, a nie zadeklarowanych feministek”. Na końcu Theresa umieściła przeprosiny: „Przepraszam za nierozważne słowa. Przepraszam fanów Beyoncé i Rihanny, ja też je zajebiście kocham. Mam niewyparzoną gębę”.

Dziś, dwa miesiące później, Wayman odnosi się do swoich słów ze skruchą, ale sądzi, że koniec końców cały ten epizod był wartościowy. „Choćby dlatego, że ludzie nareszcie dyskutują o sprawach, o których w innym wypadku by milczeli” – mówi. „To pokazało mi, że ludzie chcą rozmawiać. Nie chcą tylko szkalować cię w internecie, gdy nadarzy im się okazja, chcą pisać artykuły i debatować o sprawach istotnych dla naszej kultury. A jedną z nich jest rozdarcie, które czują wobec takich osób jak Beyoncé, Rihanna czy Miley Cyrus – z jednej strony je kochają, a z drugiej zastanawiają się, czy te piosenkarki nie promują czegoś, co w gruncie rzeczy odnosi się do… niskich instynktów”.

Czy ona też czuje się rozdarta?

„No jasne. Chciałam tylko powiedzieć, że na wszystko jest właściwe miejsce i czas”.

Niewykluczone, że jej następna wypowiedź zostanie odebrana jako spontaniczny manifest programowy. „Czasami bycie super sexy jest i ogromnie ważne, i piękne… Ale w pewnych chwilach trzeba obrać inną ścieżkę i potraktować poważnie coś więcej niż tylko siedzenie w bieliźnie – a mianowicie swoją twórczość, rzemiosło, duszę i serce”.

Tłumaczenie: Ania Szudek

design & theme: www.bazingadesigns.com