Indie: Bunt tysięcy kobiet pracujących na plantacjach

Wojtek Orowiecki

Pracownice plantacji herbaty w indyjskim stanie Kerala, skupione w organizacji „Pempilai Orumai” (Kobieca Solidarność) nie tylko wygrały z potężną międzynarodową korporacją, ale też przezwyciężyły tradycyjną dominację mężczyzn w związkach zawodowych.

An_ESAF_'Sangam'_Meeting_in_progress_in_Kerala

Na początku września firma Kannan Devan Hills Plantations, należąca do międzynarodowej korporacji Tata, postanowiła odebrać swoim pracownicom 20-procentową premię, tłumacząc to spadkiem zysków. Ten ruch doprowadził jednak do buntu tysięcy kobiet pracujących na plantacjach, które zaczęły domagać się godnych warunków pracy.

Pracownice zarabiały zaledwie 230 rupii (ok. 3,5 dolara) dziennie, często pracując po 12 godzin. Ich pensje były o połowę niższe od przeciętnych zarobków w stanie Kerala. Większość z nich mieszka w nędznych chatach bez toalet, nie stać ich na posyłanie dzieci do szkół ani na opiekę medyczną. Nie dowierzając tradycyjnym związkom zawodowym, opłacanym przez pracodawców w zamian za uspokajanie protestów pracowniczych, założyły organizację Pempilai Orumai, a następnie rozpoczęły strajk i protest siedzący pod siedzibą firmy w mieście Munnar, do którego spontanicznie przyłączały się kolejne kobiety. Domagały się przywrócenia premii i zwiększenia pensji minimalnej do 500 rupii dziennie. Po kilku dniach w proteście uczestniczyło już ponad 6 000 pracownic. Blokada głównej autostrady spowodowała paraliż turystyki, będącej podstawą gospodarki miasta.

Szefowie firmy usiłowali uspokoić protestujące, wysyłając do nich sprzedajnych liderów związkowych. Ci jednak zostali przegonieni, a jeden z nich pobity przez pracownice sandałami. „My nosimy kosze z liśćmi herbaty, wy wynosicie kosze z pieniędzmi” – krzyczały w ich stronę protestujące kobiety. Również liderzy i liderki partii, którzy próbowali zbijać kapitał polityczny na proteście, spotykali się z nieufnością i musieli uciekać pod osłoną policji. Firma próbowała wywierać presję na protestujące poprzez członków ich rodzin, jednak i to nic nie dało.

„Nie jesteśmy marionetkami. Wiemy, czego chcemy” – powiedziała dziennikarzom 46–letnia Lissy Sunny, jedna z liderek protestu, od 23 lat pracująca na plantacjach. – „Nie mamy nic do stracenia. Głód i cierpienie są częścią naszego życia. Nie cofniemy się, nawet, gdybyśmy miały umrzeć z głodu. Ale nie pozwolimy nikomu się wyzyskiwać. Miarka się przebrała”.

Po dziewięciu dniach strajku szefostwo firmy musiało się ugiąć, zgodzić na negocjacje z wybranymi przez same pracownice reprezentantkami i przywrócić odebrane wcześniej premie. Było to niewątpliwe zwycięstwo pracownic w walce z olbrzymią korporacją, działającą w wielu branżach i mającą oddziały na całym świecie. Ten sukces zmusił także związki zawodowe do przyłączenia się do strajku z żądaniem podwyższenia płac. Strajk rozszerzył się na wiele innych plantacji w całym stanie. W wielu miejscach doszło do blokad dróg. W jednej z fabryk herbaty pracownice uwięziły dyrektora, domagając się podwyżek i poprawy warunków pracy.

15 października, po wielu dniach strajku, związki zawodowe zawarły porozumienie z właścicielami plantacji. Płace minimalne zostały podniesione do 301 rupii na plantacjach kawy i herbaty, 330 na plantacjach kardamonu i 381 na plantacjach kauczuku. Wiele pracownic wyrażało niezadowolenie z takiego rozwiązania, mówiąc, że przy wciąż rosnących cenach podwyżki te są zbyt niskie, by dało się za nie utrzymać. Pempilai Orumai zapowiedziało założenie własnego, niezależnego związku zawodowego i kontynuację walki o poprawę sytuacji pracownic. Jak ocenił to jeden z komentatorów, strajk „zakończył dominację mężczyzn w kierownictwie związków zawodowych”.

Trwający niemal półtora miesiąca protest obnażył półniewolnicze, neokolonialne warunki pracy na plantacjach, a także obojętność państwa. Pokazał jednak także siłę pracownic, które potrafiły zjednoczyć się we wspólnej walce i zorganizować wbrew tradycyjnym hierarchiom, zmuszając swoich szefów do znacznych ustępstw.

design & theme: www.bazingadesigns.com