Drozda: Studentki, licealistki, gimnazjalistki, prostytutki

„Młoda i piękna” („Jeune et Jolie”). Film o tak zachęcającym tytule wchodzi w najbliższy piątek do polskich kin. Reżyseria – Francois Ozon. Jestem pewna że zostanie ciepło przyjęty. W końcu wszyscy już go widzieliśmy.

Jak głosi skrót fabuły: „Podczas wakacji z rodziną siedemnastoletnia Isabelle traci dziewictwo. Po powrocie do domu dziewczyna rozpoczyna pracę jako prostytutka” . I wszystko jasne. Jeśli ktoś jeszcze się waha polecam zobaczyć trailer:

W ostatnich latach w kinach pojawiły się zastanawiająco podobne filmy z pogranicza dramatu i erotyki, opowiadające niemalże identyczną historię: młoda, ładna, niewinna dziewczyna daje się wplątać w prostytucję. Na pierwszy rzut oka – super! Żyjemy w czasach „płynnej nowoczesności”, wszechobecnego seksu, młodzież nie ma autorytetów, taki film „ku przestrodze” to strzał w dziesiątkę! Jednak nie od dziś wiadomo, że kina nie tworzy się charytatywnie i że musi istnieć popyt na tematy produkowanych obrazów. Przyjrzyjmy się konstrukcji kilku filmów z ostatnich lat i zastanówmy się: czy były one zrobione w trosce o moralność naszych młodszych sióstr lub córek?

Studentki (reż. Emmanuelle Bercot, 2010 r., Francja)

Ten francuski film w oryginale został zatytułowany „Mes cheres etudes”, czyli „Moje drogie studia”, przy czym warto zaznaczyć że dwuznaczność słowa „drogi” pokrywa się w języku francuskim ze znaczeniem polskim – są kosztowne i/lub „kochane”. Główną bohaterkę, Laurę, poznajemy gdy mdleje na sali wykładowej z niedożywienia. Zapoznajemy się z realiami jej codzienności, z problemami związanymi ze opłatami za mieszkanie, ale reżyserka nie „nudzi” nas zbyt długo i od razu przechodzi do konkretów – Laura szukając pracy natrafia na ogłoszenia matrymonialne i skuszona stówą (euro) za godzinę „masażu”, mimo, że ma chłopaka, umawia się z podstarzałym Joe.

Początki są dla Laury trudne, ale chęć zjedzenia dobrego obiadu i szpanowania kasą przed znajomymi w pubie pomagają dziewczynie przetrwać pierwsze kilka stosunków. My – widzowie – znamy wszystkie ich szczegóły. Obserwujemy z sadystycznym uporem jak anorektyczna, filigranowa blondyneczka jest macana, gwałcona i oszukiwana przez coraz bardziej odrażających dziadów. Fabuła jest pozornie podparta prawdopodobieństwem psychologicznym: była biedna – zarobiła – wydała – zarobiła i tak dalej, perpetuum mobile ruszyło! Laury nie zniechęca nikt i nic: ani nowopoznany przystojniak, który akceptuje jej styl życia, ani środowisko, jako że w Internecie roi się od takich jak ona „uniwersytutek” ani, co najdziwniejsze, coraz bardziej agresywne i niebezpieczne „zabawy” klientów.

Niby kiwamy głową ze zrozumieniem „taak, taak, z tej drogi nie ma odwrotu, głupia pazerna małolata”. Nie trudno do takich wniosków dojść, są nam wręcz nachalnie do głowy wtłaczane z każdym banalnym tekstem wypowiadanym przez aktorów („to już ostatni raz” , „nie jestem dziwką”). Ale gdyby to było meritum całego filmu reżyserka oszczędziłaby nam długich scen erotycznych niewiele różniących się od pornografii. Nie chodzi tu o ekspozycję ciała aktorki ale właśnie o agresję, przemoc z jaką się spotyka. Moim zdaniem deklarowana przez reżyserkę troska o Francuzki dydaktyki to tylko pretekst do filmowania nagości ślicznej Deborah Francois i jej upokorzenia, bo to jest „w cenie” dyktowanej przez rynek pornograficzny, z którego wieki temu znikły sceny, gdzie kobieta uśmiecha się wygodnie leżąc w łóżku.

I nie ma w tym sprzeczności, że reżyserka jest kobietą i sama mogłaby się czuć tym filmem upokorzona. Wg Laury Mulvey, amerykańskiej antropolożki, „męskie spojrzenie” na tyle zdominowało język filmu, że stało się jego konwencją. Filmy kręci się zawsze według standardów skrojonych przez mężczyzn i ich przyjemność, jako że wszelka klasyka i język filmu zostały unormowane w czasach, kiedy o prawach kobiet nie mówiono publicznie a patriarchat nie był poddawany refleksji ani krytyce.

Bejbis ( reż. David Ross, 2007r., U.S.A)

Idiotyczny tytuł miał zapewne nawiązywać zarówno do polskiej komedii „Lejdis” jak i do oryginalnego amerykańskiego tytułu „The Babysitters”. Nieprzeniknione są umysły polskich dystrybutorów, ale też myślę, że są przenikania nie warte, nie zwracajmy zatem uwagi na to kuriozum słowotwórcze. Film ten w swojej naiwności całkowicie przewyższa Studentki, jako że twórca nie zadał sobie trudu na stworzenie żadnej psychologicznej bazy postaci – zwłaszcza głównej bohaterki – Shirley. Poznajemy ją jako pilną, ambitną uczennicę pragnącą zarobić na studia, ale już po kilkudziesięciu minutach widzimy jak z dnia na dzień, na skutek przypadku, zamienia dorywczą pracę opiekunki do dziecka na chłodny seks za kasę. Co więcej – tworzy skomplikowaną agencję towarzyską, w której zatrudnia koleżanki z klasy i staje się ich sutenerką!

Sposób narracji jest iście komediowy (może stąd nawiązanie do filmu „Lejdis”?), amerykańskie przedmieście wygląda karykaturalnie, klienci „bejbisitterek” są parodią prawdziwych mężczyzn – grubawi, nieogarnięci, tracą całkowicie rozum dla bandy dziewczyn z liceum, latają za nimi z wywieszonymi jęzorami – brakuje muzyki z Benny Hilla! Zatem i David Ross wykalkulował sobie, że ułomną, nieprzemyślaną fabułką można przemycić na wielki ekran to, co zawsze się podoba – soft porno nieletnich. Klasyczne „barely legal”. Drobne piersi, wąska miednica, dziecięce ciuchy leżące zmięte na podłodze gdy ich właścicielka pada ofiarą wszystkiego – przemocy, pedofila i przede wszystkim: scenariusza. Tak, tylko scenariusz mógł sprawić, że ta skromna kujonka wpadła w wir prostytucji, bo w „prawdziwym życiu” wyglądałoby to inaczej.

Shirley dostaje nauczkę od losu, gdy na korzystaniu z usług jej „biznesu” przyłapuje własnego ojca. Zaskakujący fabularny trik jest jednak zbyt prosty, by podsumować tak złożony, trudny problem jakim jest utrata szacunku do własnego ciała.

Galerianki (reż. Katarzyna Rosłaniec, 2009r., Polska) 

Zarówno „Studentki” jak i „The Babysitters” były reklamowane hasłami odsyłającymi do głośnych „Galerianek” – kolejno: „francuska odpowiedź na Galerianki” i „amerykańskie Galerianki”. To nie jest utarta kolej rzeczy, zazwyczaj to polskie filmy goniły produkcje zachodnie. Tym razem nasza produkcja przegoniła te z Zachodu, bo to po prostu film a nie przebieraniec.

Fabuła filmu Katarzyny Rosłaniec rozwija się w dość banalny sposób – „nowa” w klasie i w wielkim mieście Ala przypadkiem zostaje zaakceptowana przez „złe towarzystwo”, czyli koleżanki, które wolny czas spędzają w galeriach handlowych świadcząc usługi seksualne starszym mężczyznom. Mimo, iż język jakim posługują się bohaterki jest mało wiarygodny, niektóre sceny zainscenizowane „na siłę” (na przykład afera z „rzęchofonem” podczas przerwy na boisku”), a akcja jest zbyt schematyczna to jednak szalę przeważają zalety filmu. Przede wszystkim – przemiana Alicji jest prawdopodobna. W przeciwieństwie do Laury i Shirley, Alicja jest dużo młodsza, mniej doświadczona, bardziej podatna na wpływ środowiska. Właśnie! Środowisko jest tą kroplą, która drąży skałę charakteru Alicji – nie bezzasadna chciwość i naciągana seria przypadków! Alę stopniowo zmieniają kolejne komentarze, kłótnie, imprezy – aż staje się jedną z „galerianek”, przejmuje ich moralność, imponują jej białe kozaczki, samochody i biżuteria. Daje się malować charyzmatycznej Milenie, daje się przekonać, że faceci to świnie i nie można się „przyzwyczajać”, w końcu daje się jej nawet uwieść. I w tę przemianę wierzę.

Reżyserka stara się nakreślić kontekst społeczny na prostytucji gimnazjalistek i choć muszę uczciwie przyznać, że gdy widziałam ten film po raz pierwszy kpiłam z zagęszczenia klisz – złe relacje w rodzinie, toksyczna przyjaźń, alkohol, brak edukacji seksualnej – za dużo! – ale po obejrzeniu „zachodnich wersji” Galerianek doceniam to, że ten film ma autentyczne społeczne zacięcie. Wątek Julii, która nie może uwierzyć, że zaszła w ciążę bo przecież „wszystko wypłukała” uważam za najbardziej poruszający. Dodatkowym atutem jest wielowymiarowość postaci Alicji, która w przeciwieństwie do starszych od siebie Laury i Shirley jest kimś więcej niż kulą śniegową, która bez kontroli stacza się ze zbocza, by w finałowej scenie zatrzymać się tuż nad przepaścią dając widzom szansę na oddech i opuszczenie kina z poczuciem bezkarności. Nie ma jednoznaczności w kwestii, czy Alicja „wyjdzie z tego”.

Nie widziałam, więc się wypowiem.

Mam dość nagich, młodych, rozedrganych z przerażenia lub bólu ciał dziewczynek. Mam nawet dość ciał dziewczynek, które odkrywają swoją seksualność z satysfakcją, ale za pieniądze. Mam dość filmów udających zaangażowane kino będących w rzeczywistości „wyrobem filmopodobnym” podszytym seksualną przemocą.

Nie widziałam filmu „Młoda i piękna”, nie powinnam się więc wypowiadać. Zdaję sobie z tego sprawę. Mam jednak pewne podejrzenia, że to nie będzie przełomowe dzieło. U Ozona też będziemy się przyglądać powolnemu upadkowi głównej bohaterki. Wysłuchamy sterty banałów – tak jak w fatalnym, płytkim „Sponsoringu” Szumowskiej. Będzie seks, będą łzy, będzie przemoc. W filmie naprawdę potępiającym prostytucję nieletnich nie ma miejsca na jedno – na prostytucję nieletnich. Nawet granych przez pełnoletnich aktorów. Kamera nie powinna być współsprawcą czynów, które potępia. A widz nie powinien być takim hipokrytą, by grać w tę mizoginiczną grę.

Awa Drozda 

design & theme: www.bazingadesigns.com