Stompor: W tłumie

Grzegorz Stompor

Jestem we Frankfurcie nad Menem, akurat jest festyn (jakich w Niemczech wiele) zlokalizowany nad rzeką. W drodze nad brzeg przechodzę ulicami w centrum miasta. Jedna z nich opasana jest taśmami w czerwono-białych kolorach. W pierwszej chwili myślę, że ma tu miejsce jakaś budowa, dopiero po chwili orientuję się, że urządzany jest tu konkurs biegowy dla dzieci, a taśmy wytyczają drogi, po których młode sportsmenki i młodzi sportsmeni będą poruszać się w kierunku mety. Następuje komenda „start” i dzieci ruszają do biegu. Widzę białe, blondwłose dziewczynki, ciemnych, czarnowłosych chłopców, czarne dziewczynki, żółtych chłopców, prawdziwy tygiel, prawdziwa mieszanka. Wzdłuż taśm stoją rodzice oraz przechodnie i oklaskami zagrzewają dzieci do ukończenia zawodów. Szczególnie gromko oklaskują te dzieciaki, które wloką się gdzieś na końcu stawki. Cały bieg wygrywa dziewczynka o bynajmniej nie germańskiej urodzie. Dostaje szczodre brawa i nagrody.

ilustr-multi-kultiIlustracja Agnieszka Kosiec

Ruszam z tłumem w kierunku Menu. Dzień jest piękny, słońce przygrzewa, pot spływa po czole. Wzdłuż ulicy rozstawione są food trucki, serwujące wszelkie możliwe potrawy: od typowego niemieckiego wursta, po tajskie, hinduskie i arabskie przysmaki o zniewalającym zapachu. Tłum gęstnieje, miesza się z konsumentami grillowanych smakołyków, zderza się z hałasem i piskiem dzieciaków coraz to mocniej słyszalnym znad rzeki. Wzdłuż nadrzecznego bulwaru poustawiano atrakcje przyprawiające o oczopląs, atrakcje, które pamiętam z dzieciństwa: strzelnice, karuzele, po zejściu z których nogi odmawiają posłuszeństwa, stoiska z wszelkiego rodzaju badziewiem za parę euro, mini-auta, w których po gładkiej tafli szaleją dzieci i dorośli, rollercoaster testujący odporność organizmu na przeciążenia i mój faworyt: wielki diabelski młyn. Kupuję bilet i gramolę się do gondoli.

Obok mnie zniemczeni Filipińczycy, nad nami Polacy, pod nami okutane w hidżaby Arabki. Wszyscy wyjmują aparaty fotograficzne lub smartfony, aby cyknąć kilka zdjęć frankfurckiemu city, rzece i jej mostom, sobie samym. Nad miastem krąży kilka samolotów jednocześnie, w kadr mojego aparatu wpychają się aż trzy. Po kwadransie jazdy schodzę na ziemię i wtapiam się w tłum. Tyle kolorów skóry, ile zdolna jest wytworzyć paleta ludzkich genów. Tyle stylów ubioru, ile sklepów na świecie. Tyle języków, ile wytworzyły stare plemiona rozchodzące się z Afryki na inne kontynenty. Gwar i rozgardiasz, nikt nie wydaje się myśleć o tym, że w pewnym momencie mogłaby wybuchnąć bomba lub ktoś mógłby otworzyć ogień do niedzielnego tłumu. Łapię się w pewnym momencie na tym, że gdybym słuchał i czytał relacje pojawiające się w polskich mediach, nigdy nie wyszedłbym ze swojego warszawskiego mieszkania.

W drzwi wstawiłbym sztaby, w okna kraty, a z balkonu obserwowałbym, czy przypadkiem jakiś „ciemny” nie zagląda do środka ze zbytnim zainteresowaniem. No, i oczywiście nóż wsadziłbym za pazuchę, bo przecież „wrogom ojczyzny” należy zadawać śmierć.

Nie, zdecydowanie trafiłem do innego miasta, niż chciałby to widzieć dziennik telewizyjny i, na przykład, redaktor Gmyz, któremu najwyraźniej zależy na podsycaniu strachu. Zna dobrze starą zasadę: im obywatel bardziej się boi, tym łatwiej władzy zabrać mu wolność. A według redaktora Gmyza najlepiej do zabierania wolności nadają się ci, którzy obecnie siedzą przy korytku i maczają w nim swoje niezbyt przyjemne gęby. Wolności, która jest najsilniejszym wrogiem tzw. „ochrony” przed zagrożeniem zewsząd. Wolności wewnętrznej, która każe mi być przyjaźnie nastawionym do każdego, dopóki nie okaże się po prostu złym albo głupim, niezależnie od pochodzenia.

Trafiłem więc do miasta, w którym odbywa się festyn, w którym swobodnie biorą udział bladzi i ciemne i całkiem hebanowe, którzy i które z ufnością przyprowadzili/przyprowadziły swoje latorośle, żeby te wyhasały się w alejkach dziecięcego zapomnienia o całym świecie. Trafiłem do miasta, w którym pomimo ostatnich ataków w Reutlingen, w Monachium i w Wurzburgu tłum gromadzi się w jednym miejscu po to, żeby miło spędzić czas, żeby spokojnie oddać się przyjemnościom letniego dnia. Tłum, w którym nikt nie robi na innych żadnego wrażenia swoją „obcością”.

Gdyby robił, cały festyn składałby się wyłącznie z Arabów, a „prawdziwi” Niemcy zostaliby w domach, odpowiednio zabarykadowani przed wyimaginowanym i podlewanym medialną benzyną niebezpieczeństwem.

Idę dalej po bulwarze. Gwar powoli ucicha, przestrzeń przejmują rolkarze, joggerki, rowerzystki, longboardziści. Wymija mnie para obejmujących się dziewczyn – zdążają właśnie na pokład zacumowanej jeszcze przy nadbrzeżu łodzi, na którą wstęp mają tylko kobiety: samotne, w parach, w grupach. Obok lesbijskiej pary przechodzi para Arabów oraz Sikhijski mężczyzna. Ciekawskich spojrzeń z obu stron nie odnotowałem. Każdy zajmuje się sobą, nie zagląda do spodni czy pod hidżab innym ludziom.

W restauracyjnym ogródku obsługuje mnie kobieta o turecko brzmiącym nazwisku wypisanym na plakietce. Przy sąsiednim stole arabska rodzina. Moi znajomi z rozrzewnieniem oglądają ganiające się na deptaku dzieci o czekoladowym kolorze skóry, wszystkie ubrane w eleganckie, białe koszule. Z wnętrza baru wychodzi czarny mężczyzna w towarzystwie białej kobiety. Uśmiecham się do siebie, a może do nich, jest taki piękny wieczór.

W końcu wsiadam w regionalny pociąg. Naprzeciwko mnie młoda dziewczyna o oliwkowej skórze. Dalej arabski chłopak ze swoim wytatuowanym kolegą, blondynem z kitką. W głębi wagonu dwóch kolesi w słomkowych kapeluszach zabawia rozmową siwiutką staruszkę, która odpoczywa z rozprostowanymi na ich bagażach nogami. Ach, gdyby tak wyglądała Polska, gdybym mógł taki widok oglądać codziennie. Gdybym mógł pójść na festyn nad Wisłę i przesuwać wzrokiem po kolorowych twarzach i dłoniach. Gdyby obok mnie na plaży siedziały pary gejów i lesbijek, bez strachu, że znajdzie się jakiś troglodyta, bredzący coś o „normalności”. Gdybym w autobusie spotykał nie obleśnych osiłków w brunatnych koszulach lub gadających kibolskim slangiem, ale wielobarwny zbiór osób, które pod skórą, która przez wieki wprowadza tak idiotyczne podziały między ludźmi, posiadają identyczne organy, tak jak komputer stacjonarny nadal będzie działał na niezmienionej zasadzie, jeśli zmienimy mu obudowę z białej na czarną, a potem na czerwoną.

Ale nie, nie spotkam takiej mozaiki w Polsce. Tłum nie przyjdzie na festyn. Tłum będzie wygrażał pięścią. Tłum będzie się bał.

Wysiadam z pociągu na przedmieściach i obiecuję sobie po raz kolejny: nie będę się bał. Nie dam satysfakcji nikomu, kto zechce odebrać mi wolność i zaufanie do innych. Chcę pamiętać, że za zamachami, za pobiciami stoją fanatycy, tak biali, jak oliwkowi i czarni, za którymi z kolei stoi chora ideologia i brudne pieniądze, a nie ci, którzy uciekali przed biedą, wojną i gwałtem z walących się pod brudnymi bombami miast i wsi, ze slumsów i faveli. Chcę być w tym kolorowym tłumie, chcę pamiętać, że ci, którzy ratowali innych podczas ostatnich ataków terrorystycznych w Europie, to również potomkowie i potomkinie imigrantów. Bo przecież każda/y z nas jest potencjalną/ym lub rzeczywistą/ym imigrantem/imigrantką, obojętnie z jakich powodów. Każda/y z nas jest kolorowa/y. Nikt nie zabierze mi tej Europy, o jakiej marzę. Nie będę się bał.

design & theme: www.bazingadesigns.com