Siłowanie się z przywilejem ciąg dalszy. Odpowiedź na teksty Łukasza Wójcickiego

Jest czerwiec. Wchodzę na stronę Codziennika Feministycznego, żeby przeczytać artykuł zatytułowany „Queer – nie queer: siłowanie się z przywilejem”. Jestem białą niebinarną osobą trans, z nieinteligenckiej średniozamożnej rodziny, jestem niehetero migrantem z Polski – nie jestem w stanie żyć w matrixie polskiej opresji z taką tożsamością. Mam wyższe wykształcenie, nie mam niepełnosprawności, leczę się psychiatrycznie. Zabieram się więc za czytanie tego tekstu, bo nagłówek sugeruje, że jego treść mnie zainteresuje, będzie dotyczyła moich doświadczeń. I że będzie skierowana do mnie. A przynajmniej, że nie będzie wobec mnie wykluczająca. Tymczasem okazuje się, że przyjdzie mi po raz setny – siłować się z przywilejem.

wrestling-149942_960_720

To nie jest pierwszy raz, kiedy jestem zniesmaczony postem z bloga Lukasa. Wielokrotnie komentowałam jego teksty przepostowane na fejsie, starając się (wraz z innymi podobnie upozycjonowanymi osobami) wyjaśnić mu, dlaczego nie pasuje nam jego sposób pisania o „nich” – czyli nas. Nigdy nie zdarzyło mi się uzyskać odpowiedzi wskazującej na zrozumienie tematu albo choćby przyjęcie do wiadomości, że może faktycznie coś jest nie tak, skoro osoby, za których sojusznika tak ochoczo się podaje, czują się urażone jego tekstem. Odpowiedzi za każdym razem były defensywne.

Mam tego dosyć. Uważam, że Codziennik Feministyczny powinien być przestrzenią bezpieczniejszą dla mnie niż dla Lukasa. Uważam, że on, jako rzekomy sojusznik, powinien się zgodzić z takim stwierdzeniem. Oraz uważam, że jeśli się nie zgadza, to nie ma pojęcia, co znaczy być sojusznikiem osób lgbtaiq.

Prawdę mówiąc, jest mi trudno pisać ten tekst, bo mam poczucie, że niczego on nie zmieni. A skoro tak, to marnuję czas, który mógłbym poświęcić na coś innego (co byłoby aktem autocenzury, odbierania sobie samej głosu). Nie mam poczucia, że mój głos w tej sprawie (na dobrą sprawę nie ma nawet żadnej „sprawy”, bo wszystkie znane mi osoby, ktore myślą na ten temat podobnie jak ja, milczą, nikt więc nie robi z tego „sprawy”) wpłynie na cokolwiek. A więc pisząc to, nie mam poczucia sprawczości (nie jestem np. pełna nadziei, że słowa moje zmienią świat na lepszy – tak też manifestuje się brak przywileju). Mam za to poczucie, że będę zignorowany, bo osoba, którą krytykuję, jest, w odróżnieniu ode mnie, na tyle wysoko ustawiona w lokalnej hierarchii i na tyle rozpoznawalna i (nad)aktywna na „scenie wolnościowej”, że słowa krytyki zwyczajnie się nie przebiją i wszystko zostanie po staremu. Nawet jeśli tak będzie, to trudno, tym razem chcę napisać, co myślę, bo za dużo razy już tego nie zrobiłam, a niby z jakiej racji.

Do rzeczy, czyli co mi tu nie pasuje. Po pierwsze, to, że Lukas notorycznie zajmuje przestrzeń i zbija swój osobisty kapitał pod pretekstem sojusznikowania mniejszościom, w tym osobom queer albo lgbtiaq, samemu, jak pisze, nie będąc taką osobą.

Okazuje się, że wśród osób uczestniczących jestem jedynym okazem cis hetero faceta.

Po drugie, to, że obtagowuje (dosłownie i w przenośni) swoje teksty lejbelami takimi jak queer, feminism, przywilej, mniejszości etc.,

 

Zrzut ekranu 2016-07-07 o 13.48.41
a następnie pisze o „tych osobach” w taki sposób, że czują się one „opisywane”, czyli wykluczone z wyobrażonej grupy czytelniczek. A raczej w tym przypadku należałoby jednak napisać: czytelników, ponieważ domyślnym czytelnikiem Lukasa jest ktoś podobny do niego – biały hetero cis mężczyzna, do którego kieruje on swoje przemyślenia i nauki:

A zatem, gest dzielenia się przywilejem jest jego reprodukcją i w najmniejszym stopniu nie zrównuje nas z grupami czy indywiduami tego przywileju pozbawionymi.

Nie ma w tym nic złego per se: grupy czy środowiska wsparcia dla osób, które nie radzą sobie z poczuciem winy wynikającym z uświadomienia sobie swoich przywilejów, to zjawisko jak najbardziej pożądane! Z zastrzeżeniem, że dobrze by było, gdyby były one ograniczone do separatystycznych przestrzeni i opatrzone trigger warningiem: uwaga, tutaj my, biali cis hetero mężczyźni, płaczemy nad tym, jak to nas również opresjonuje patriarchat.

Kłopot w tym, że będąc białym, średniozamożnym, hetero-inteligenckim facetem, pozostaję poniekąd w klatce przywileju. Ani nie mogę się w niej całkowicie zamknąć, ani się jej ostatecznie pozbyć. Każde sięgnięcie po przywilej, chociażby w celu dokarmienia zimą gołębi, może spotkać się z najostrzejszą krytyką.

Płaczcie, okej. Tylko nie każcie mi się z tym konfrontować, bo to jest zwyczajnie nie na miejscu. Jest to opisywanie nas w taki sposób, który nas alienuje, zamiast wkluczać. Wiktymizuje, zamiast wzmacniać. Moje życie nie staje się ani „lepsze”, ani „pełniejsze”, kiedy czytam teksty pisane z tej perspektywy. Moje życie już jest dobre i pełne! A jeśli liczne struktury opresji mi je utrudniają, to należy je przełamywać, a nie pochylać się nade mną z wyrazami ubolewania, deklarując chęć oddania mi „skrawków” swego przywileju.

To ja decyduję o odkrojeniu części swojego przywileju i to ja decyduję, gdzie i na jaki stół on trafi.

Nie chcę być wiktymizowany – ani w mejnstrimie, ani na Codzienniku Feministycznym. Nie kupuję wmawiania mi, że jest to w moim interesie. Że każda prasa to dobra prasa (każdy artykuł pojawiający się na ten temat, niezależnie od tego, jak napisany, jest lepszy od milczenia). Chcę czytać pozytywne narracje na swój temat, pochodzące od osób o podobnych doświadczeniach. Chcę czytać teksty, w których osoby queer dzielą się strategiami, jakie same stosują, żeby odeprzeć naciski. Czy jest na sali psycholożka? Jak czuje się osoba, kra nagle podczas porannego przeglądu prasy czyta o sobie coś takiego:

To jest oczywiście jakaś biedna projekcja tego uczucia, ponieważ nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czują osoby, których tożsamość seksualna jest stale gwałcona, a one same zmuszane są do ciągłego konstruowana owej tożsamości wokół faktu przynależności do mniejszości seksualnej. Przez dwa dni przeżywałem to, co one przeżywają przez całe życie.

Kiedy coś takiego o sobie czytam, doświadczam przemocy. Przeczytanie czegoś takiego nie dodaje mi siły i nie ułatwia wyjścia z domu. Nie chcę być egzotycyzowana i „other-owany”, i nie chcę na każdym kroku zmagać się z opisami mojego domniemanego (i na dodatek zakorzenionego zdaniem autora w „biologii” – sic!) „firmowego” nieszczęścia, z jakim przyszło mi żyć. Nie potrzebujemy, żeby osoba uprzywilejowana tłumaczyła nam, jak bardzo nam współczuje! Nie wiem, z czego wynika ten przymus przedstawiania siebie jako „dobrego faceta”, ale naprawdę, wierz mi, że mija się z celem.

Lukas, pora, żebyś zrozumiał kilka rzeczy. Po pierwsze, nie zginąłbyś w Orlando. Po drugie, masz bardzo wysoko punktowane ciało (męskie, białe, sprawne, zdrowe, szczupłe, atletyczne itd.). Takie ciało jest niedościgłym marzeniem dla wielu z nas. Przestań to podkreślać i się tym chwalić, bo sprawiasz nam przykrość. To tak, jakby osoba szczupła rozpisywała się: och, mam takie dobre ciało, mam szczęście, ale nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak strasznie jest być kimś o nienormatywnym rozmiarze. To jest wiktymizacja 1:1.

Nie jesteśmy już dziećmi i warto mieć wiekszą świadomość konsekwencji swoich dyskursywnych praktyk. Deklaratywne sojusznictwo to nie to samo, co sojusznictwo w praktyce. Wiem z doświadczenia, że być sojuszniczką, bardzo często znaczy: ZAMKNĄĆ SIĘ. Dać im mówić.

Zatem mówię: nie chcę, żeby autor tekstów „o tematyce queer” rozpisywał się na temat tego, jak nie jest w stanie i nigdy nie będzie w stanie sobie wyobrazić, jak to jest być „taką osobą”. Jest to absurd z bardzo prostego powodu: postawienie się w roli innej osoby nie jest trudne. Wymaga tylko trochę empatii, każda_y umie to zrobić z uwagi na obecność w mózgu ludzkim (i nie tylko) tzw. neuronów lustrzanych. To nie jest niewyobrażalne być trans. To nie jest coś niewyobrażalnego byś osobą kolorową. To jest w interesie systemu, żeby te rzeczy były konstruowane jako niewyobrażalne.

Tabuizowanie doświadczenia przemocy i przedstawianie go jako czegoś niewyobrażalnego nigdy jeszcze nie pomogło żadnej ofierze gwałtu. Wręcz przeciwnie. Posiadanie niepełnosprawności nie robi z osoby przedstawiciela radykalnie innego gatunku (nawet bycie przedstawicielką innego gatunku nie robi z kogoś przedstawicielki radykalnie innego gatunku). Nie wiem, jak mam to prościej wyjaśnić. Nie chcę, żeby było tak, że za każdym razem, kiedy spotykam cię na koncercie czy imprezie, pierwsze, co przychodzi mi do głowy to: o jezu, on mi tak współczuje, lepiej się gdzieś schowam. Chodzi o solidarność. To jest jakieś nieporozumienie. Okej, nie chcesz zawłaszczać cudzego doświadczenia, ale nie tędy droga. Zacznij od niezawłaszczania przestrzeni. Zacznij od próby udostępnienia przestrzeni. Powstrzymaj się, policz do dziesięciu, zastanów, kiedy czujesz impuls pisania o kimś albo za kogoś.

Osoba, z którą byłem w parzę wyznała mi, że w przeciwieństwie do mnie, cały czas myśli o swoim ciele. Będąc osobą w tranzycji i wystawiając swoje ciało publicznie (bez względu na to czy jest to taniec, czy jazda autobusem), bez przerwy zastanawia się nad jego wyglądem i konsekwencjami społecznymi, jakie generuje.

Po pierwsze, dlaczego wyznała”, jakby to była nie wiadomo jaka tajemnica? Po drugie, pisanie o kimś za kogoś tak, jakby się robiło voiceover w filmie przyrodniczym, nie jest praktykowaniem sojusznictwa. To jest egzotycyzowanie. Jest zasadnicza różnica między tym, gdy ktoś tłumaczy prywatnie, a publikowaniem tego w internecie jako finding – wiedza, za której zdobycie propsy należą się autorowi. Bo komu innemu? Robienie z kogoś aliena nie jest praktykowaniem sojusznictwa. Wypowiadanie się za kogoś, nawet jeśli jest konsensualne w danym wypadku (zakładam, że w tym wypadku było, bo jeśli nie, to jest to skandal), w szerszym kontekście jest dyskursywną praktyką udupiania całej kategorii osób, które najwyraźniej nie posiadają własnego głosu. 
 
Nie piszę tego wszystkiego, by wspomóc Lukasa na drodze jego osobistego rozwoju jako sojusznika. Piszę to dla siebie – ćwiczę męski przywilej, który pozwala na branie sobie przestrzeni (w szerokim sensie) bez większej refleksji na temat tego, jakie może to mieć konsekwencje i społeczne znaczenie, i jaka jest ekonomia tej przestrzeni. Pozwala na upublicznianie swojego głosu z tego powodu, że we własnej opinii ma się coś wartościowego do powiedzenia. Upublicznianie swojego głosu bez wahania. To naprawdę nie jest dane wszystkim. Piszę to też dla innych osób lgbtqia: hej, nie musimy tolerować zbijania kapitału i umacniania przywileju (pod pretekstem jakiegoś up-cyclingu – wtf) naszym kosztem w ciszy! O sprawach queer w roli ekspertów powinny się wypowiadać osoby queer. Jeśli trudno takowe znaleźć, trzeba się wysilić. Jeśli trudno je namówić, to znaczy, że trzeba coś zmienić. 
 
jul 

Redakcja: Michalina Pągowska

design & theme: www.bazingadesigns.com