Grzywacz: Ronić po ludzku

Anka Grzywacz
Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny

Kiedy tracisz ciążę, w szpitalu twoje doświadczenie staje się symbolicznie mniej wartościowe. O ile nie ma zagrożenia zdrowia czy życia, na izbie przyjęć trafiasz na koniec kolejki.

12787409_10207476666413080_1106244254_o
Ilustracja Monika Stolarska

Pielęgniarki nie zamykają drzwi gabinetów, więc, czekając godzinami, słuchasz, jak biją serduszka na KTG. Mijają cię kobiety, u których zaczęła się akcja porodowa, i wychodzące ze szpitala pary z niemowlętami. Na ścianach poczekalni „ciążowe” obrazki i plakaty pseudospołecznych pseudokampanii, które, zamiast edukować, straszą i wpędzają w poczucie winy. „Nie pozwól ulecieć swojemu szczęściu”, wołają, opisując straszne skutki palenia i picia.

Unikałam używek. Dbałam o siebie. Utraciłam ciążę. Oczekiwałam na lekarza z obumarłym płodem w macicy, czytałam plakaty, słuchałam, patrzyłam. Jak się czułam? A jak myślisz? 

Rok temu zaszłam w ciążę. Chcianą i planowaną. Niecierpliwie czekałam na badania prenatalne. Działam w Federze, znam tragiczne historie kobiet, które dowiadywały się o wadach rozwojowych płodu i musiały decydować o przerwaniu upragnionej ciąży. W 12. tygodniu usłyszałam od lekarza: „Niestety, ta ciąża się zakończyła”. To był szok. Obawiałam się tylu rzeczy, a nie wzięłam pod uwagę tego, że serce płodu może tak po prostu przestać bić. „Poronienie” wyobrażamy sobie często jako krwawą, tragiczną scenę. Nie zawsze tak jest. Czasem organizm nie od razu orientuje się, że ciąża się nie rozwija. Tygodniami mówisz do brzucha i nie wiesz, że to twoje ostatnie pożegnanie. U mnie trwało ono od 2 do 4 tygodni. 

Jak mam opowiedzieć o tym, co czuję? Stałam się boleśnie świadoma tego, że nasze kobiece ciała są teatrem życia i śmierci, przyjmowania i oddawania. I jest w tym mądrość. Najczęściej poronienie oznacza, że płód obciążony był wadami genetycznymi, które uniemożliwiłyby dziecku normalne życie lub zabiły je krótko po urodzeniu. Nie złoszczę się na Matkę Naturę. Ufam, że wiedziała, co robi.

Złoszczę się na system, do którego trafiają kobiety i pary, doświadczające straty ciąży. Kobieta (i bliska osoba, jeśli jest upoważniona) ma prawo do wyczerpujących informacji, do wyboru sposobu leczenia, do godnego traktowania, do intymności, do opieki psychologicznej lub duchowej. W teorii. A praktyka? Trochę jak na loterii – zależy, gdzie i na kogo trafisz. Nie istnieją jednolite procedury postępowania w przypadku „niepowodzeń położniczych” (tak się to nazywa w medyczno-prawnym żargonie).

Niewiele szpitali wypracowało własne procedury, a rozporządzenia dopiero powstają. W internecie opowieści o „ronieniu po ludzku” zdarzają się sporadycznie, dominują wspomnienia horrorów i traumy. A wszystko to dzieje się w kraju, w którym władza i biskupi mają pełne usta „szacunku dla życia, także tego nienarodzonego”. W którym obowiązuje niemal całkowity zakaz aborcji. W tym samym kraju, w którym dla personelu medycznego płód, konsekwentnie zwany „dzieckiem”, jeśli ciąża przebiega prawidłowo, staje się „tym”, „ciążą” lub „tkanką ciążową”, gdy obumiera lub zostaje poroniony.

nowelogo

Tekst znajduje się w tegorocznej Gazecie Manifowej.

design & theme: www.bazingadesigns.com