Romanowski: Malanowska i partnerzy

Burzliwa dyskusja po finansowym coming oucie Kai Malanowskiej osiągnęła poziom absurdu podobny do tego po zapowiedzi aborcji (nazywanej przez niektórych zabijaniem dzieci) w Wigilię przez Katarzynę Bratkowską. Chór oburzonych internautów/ek zaczął spowiadać się ze swoich zarobków, poglądów na pisanie, życie, pracę i to, kto powinien – zamiast Kai Malanowskiej – walczyć o godne warunki pracy. I czy w ogóle godne warunki pracy za siedzenie i pisanie się komukolwiek należą. Bo każdy/a mógłby/aby napisać książkę. Tylko po co?

ilumat

Jakub Żulczyk oburzył się na pisarkę, że się mazgai. Kobiety mają to do siebie, że się mazgają. Podobnie, w opinii liberalnych publicystów, związki zawodowe mają to do siebie, że się awanturują. Dlatego nie warto słuchać jednych i drugich, warto za to wcielić się w wujka dobrą radę przemawiającego z eksperckiej pozycji. Nie chodzi tu nawet o to, czy ma rację, że pisarze/arki generalnie mają źle i powinni dorabiać, gdzie mogą. Chodzi o to, czy jesteśmy w stanie potraktować pisarstwo, teatr i muzykę jako pracę. Nawet jeśli nie jest to praca pierwszej potrzeby. Na przykład działalność strażników/czek miejskich i większości policjantów/ek jest dotowana tak, żeby zapewnić im godne zatrudnienie i emerytury, a pisarzy/ek nie? Nie przypominam sobie, żeby policja i straż miejska, oprócz okradania mnie, do czegokolwiek mi się przydała. Pamiętam za to jak kiedyś ci drudzy, mając na widoku grupkę osiłków, którzy minutę wcześniej skasowali mi mordę, spytali się mnie, czy chcę złożyć zeznania. Idźcie w chuj z taką pierwszą potrzebą, już wolałbym dotować muzyczne wypociny Doroty Masłowskiej od takich pytań. A to wszystko (cytując moich ulubieńców z Kongresu Nowej Prawicy) „za moje pieniądze”.

Cała dyskusja byłaby o wiele prostsza, gdyby do informacji o swoich zarobkach za książkę, będącą owocem prawie dwuletniej pracy, Kaja Malanowska dodała adnotację, że to „nie-praca”. Niektórzy na świecie mają taką nieszczęśliwą przypadłość, że kończą studia aktorskie, plastyczne, szkoły muzyczne, dziennikarstwo albo po prostu wkładają czas w pielęgnowanie swoich talentów i anty-talentów i też chcieliby/ałyby być traktowani/e poważnie. Jako pracę traktuje się dziś nie wysiłek, a to, czy dostajemy za nią zapłatę. Dlatego kobieta zmywająca naczynia w domu nie wykonuje pracy, a kobieta zmywająca naczynia za grosze w knajpie ją wykonuje. Dlatego osoby zajmujące się czymkolwiek, co nie jest stolarstwem (niczego nie ujmując stolarzom/arkom, którym również należą się godne warunki pracy) albo „zawodem pierwszej potrzeby” mają być pozbawione prawa do godnego utrzymania? Policzmy. 6800 za 16 miesięcy pracy daje 425 zł/miesięcznie. Trochę mało. Redukując nawet czas pracy tylko do pisania, czyli 11 miesięcy, jak robi to sama Malanowska w wywiadzie, daje nam to 618 zł/miesięcznie. Tyle ile można zarobić pracując w przeciętnej kawiarni, ok. siedemdziesiąt/osiemdziesąt-kilka (w zależności od miejsca) godzin, za barem. Jeśli wierzyć pisarce, a właściwie czemu mielibyśmy i miałybyśmy tego nie robić, pracowała codziennie koło 8 godzin.

Ten akapit miał być akapitem jęczącym i zawierać pierdyliard historii z życia mojego, moich znajomych aktorów/ek, dziennikarzy/ek, muzyków/czek, grafików/czek, ale w momencie, kiedy przebrnąłem przez te poprzednie, zadałem sobie pytanie: „po co?”. Ludzie wiedzą, że zleceniodawcy zrywają zlecenia, redaktorzy – na widok artykułu na inny temat – od dupy maryni twierdzą, że nie piszesz do „prostego człowieka”, przelewy idą miesiącami, do koncertów się dokłada i jest, jak jest. Tylko co to za mądrości, że „jest, jak jest”, „pisarstwo, czy w ogóle jakakolwiek praca twórcza, to hobby czy branża kreatywna”, „zamiast się smucić, to na siebie zarób” i „inni mają gorzej”. Chodzi o to, że większość z nas nie jest w stanie wyobrazić sobie sytuacji ludzi pracujących w taki sposób, która wyglądałaby inaczej. Szukanie płacowego punktu odniesienia w „misce ryżu” wypowiadając się w imieniu rynku, który cierpi, zawsze mnie obrzydza. Niezależnie, czy jest skierowany w stosunku do osoby rzeczywiście zarabiającej „miskę ryżu” czy pisarki, która po prostu mówi o swojej pozycji i tym, że możliwe są systemowe możliwości zmiany pozycji pisarzy/rek w ogóle. O Malanowskiej mówi się językiem władzy, tym samym, który zamraża płace i zamyka szkoły „kryzysem”, nie widząc niczego dziwnego w organizacji piłkarskich i sylwestrowych festynów za grube pieniądze. Mówi się, „jesteś uprzywilejowana, więc siedź cicho, twoja kolej przyjdzie”, podobnie jak mówi się osobom homoseksualnym, że prawdziwym problemem jest bezrobocie, nie homofobia. Jakby nasze roszczenia do zmiany czegokolwiek zawsze musiały wymieniać jednym tchem wszystkie inne grupy pokrzywdzone, bo w innym wypadku są egoistyczne. Najgorsze, do czego można przyznać się w kapitalizmie, to niezadowolenie ze swojej pozycji, bo przecież sami/e za nią odpowiadamy i jesteśmy winni/e.

Komunałem jest, że ludzie nie chcą książek. Jak mają ich chcieć, kiedy w przeciągu kilku ostatnich lat na potęgę zamykane były szkoły i biblioteki i niewiele było inicjatyw propagujących czytelnictwo na większą skalę. To nie kwestia chęci, tylko możliwości. Możliwości, które w pewien sposób mogą być instytucjonalnie rozszerzane, o czym wspomniał w części swojego artykułu Michał Zygmunt. W końcu, komunałem jest, że wolny rynek cokolwiek (talent, pracę) weryfikuje. Bardziej weryfi-chuje, bo jak weryfikować może coś, co jest ślepe, nie ma mózgu, a jedyna część jego ciała jest niewidzialna. Nie bójcie się, ludzie zajmujący się pisaniem czy inną „branżą kreatywną” (co to za chore określenie) nie zabiorą waszych pieniędzy, bo poza pisaniem/graniem/tworzeniem, chodzą do swoich kiepsko płatnych prac i są z tym pogodzeni nawet, jeśli jedzą makaron z serem albo kanapkę z ziemniakiem. Tylko wmawianie im, że to nie ma prawa im się nie podobać, jest zwyczajnie nieuprzejme.

design & theme: www.bazingadesigns.com