Rak to nie bitwa ani walka

Kate Granger
Tłumaczenie: Ola Sochańska


Dlaczego używa się militarnego słownictwa, aby opisać raka? Te słowa mają pomóc pacjentom i pacjentkom, ale mogą mieć odwrotny skutek. „Przegrała swoją dzielną walkę”. Jeśli ktoś choćby wymamrocze te słowa po mojej śmierci, przeklnę go, gdziekolwiek będę.

Chciałabym, by zapamiętano mnie dzięki pozytywnemu wpływowi, jaki miałam na świat, za dobry czas ze mną spędzony i stosunki z innymi, nie jako przegraną. Kiedy umrę, będę tą, która oparła się rokowaniom mojej odmiany raka i osiągnęła wiele w swoim życiu. Nie chce czuć porażki związanej z czymś poza moją kontrolą. Nie uwierzę, że umrę, bo nie walczyłam wystarczająco.

I tu jest problem: moim zdaniem język używany w kontekście raka wydaje się krążyć wokół wojennej retoryki: bitwa, walka, wojownik, pokonać. Rozumiem, że te agresywne słowa mają pomóc innym na ich drodze z rakiem, ale jako ktoś, kto nigdy nie „wygra swojej bitwy” z tą chorobą, uważam je za przykre i frustrujące.

Mimo to, dobrze rozumiem, dlaczego militarny język przeniknął media, fundacje i życie codzienne. Ma on przywołać pozytywne myślenie w niewyobrażalnie trudnym okresie życia. Myślę jednak, że może on mieć efekt odwrotny i powinniśmy zakwestionować go i odciąć się od sposobu, w jaki uwarunkowano nas, by myśleć i mówić o chorobie, która w którymś momencie dosięgnie co trzecią/trzeciego z nas.

Nawet ci/te z nas, które przeżyją lub „pokonają” chorobę, będą nosić to ze sobą do końca życia. Mogą zostać oszpecone/eni przez leczenie lub żyć w ciągłym strachu, że rak powróci. Mogą nie chcieć mieć przypiętej łatki „pozostałej przy życiu”, która przeszkadza w powrocie do normalności.

Nie widzę nic „dzielnego” w sposobie, w jaki prowadzę swoje życie. Dzielność sugeruje wybór. Ktoś, kto poświęca swoje życie, by uratować drugiego człowieka jest dzielny. Nie wybrałam wpływu, jaki miał na mnie rak i nie wierzę, że bycie umieszczoną na piedestale odwagi pomaga mi w kontynuowaniu życia. To, że mam raka, nie oznacza, że nie popełniam błędów, że nie jestem egoistką, mimo to, powstaje pewne oczekiwanie, że chory/a na raka w jakiś sposób zostaje człowiekiem idealnym. Ciężko żyć z dnia na dzień z takim oczekiwaniem.

W moim świecie bycie chorym na raka wcale nie jest walką. To prawie symbioza, w której zmuszona jestem przeżyć z chorobą każdy dzień. W niektóre dni przewagę ma rak, w niektóre ja. Żyję z tym i pozwalam jego fizycznym i emocjonalnym wpływom po mnie spłynąć. Jednak nie walczę z nim.

W końcu rak powstał z mojego ciała, z moich komórek. Gdybym walczyła, „wypowiedziałabym wojnę” samej sobie. Poddałam się chemioterapii dwukrotnie, by rak powrócił pod kontrolą, ze zmienioną naturalną historią choroby. Poddałam się temu leczeniu łagodnie, trochę niechętnie, biorąc na siebię to, co przynosił każdy dzień. Na pewno nie wchodziłam w ten proces na zasadzie „wszystkie działa płoną”.

Cancer Research UK używa sloganu „Pewnego dnia pokonamy raka”. Zabrzmię jak defetystka, ale nie wydaje mi się, że tak będzie. Aby przeżyć, komórki muszą dzielić się w każdym z nas, by rosnąć i naprawiać nasze ciała. Czasem ten proces nie idzie zgodnie z planem, czego rezultatem jest rak. Będziemy coraz lepsi/sze w rozumieniu tych procesów i podchodzeniu do niego pod względem terapii, lecz nie mogę sobie wyobrazić społeczeństwa wolnego od raka, nieważne ile wydamy pieniędzy.

Jako chora na raka, która umrze we względnie bliskiej przyszłości, wierzę że zamiast sięgania po tradycyjną nomenklaturę wojenną, w życiu chodzi o to, by żyć jak najlepiej, by sobie radzić, akceptować, podchodzić do niego łagodnie i pozytywnie, ustanawiać sobie krótkotrwałe, proste w osiągnięciu cele i wyciągać dużo ze wsparcia najbliższych.


[Link do artykułu]

design & theme: www.bazingadesigns.com