Przychodzi lesbijka do lekarza

Od mrożących krew w żyłach wydarzeń, o których opowiem Wam na poniższych stronach minęło już wiele lat i osoby, które w nich wzięły udział albo już nie żyją, albo są na emeryturze i nic ich nie obchodzi.

3Ilustracja Patricija Bliuj-Stodulska

To oczywiście nieprawda, ale ostatnio naczytałam się strasznie dużo oldschoolowych kryminałów i pomyślałam sobie, że gdyby to A. C. Doyle miał opisywać moje perypetie u lekarki, to właśnie w taki sposób musiałby rozpocząć wywód mojego (całkowicie wymyślonego) asystenta. Muszę Was jednak od razu rozczarować: w poniższej historii nie zostaje popełnione ani jedno morderstwo i nie ginie ani jedna osoba, wliczając w to osoby potencjalne, to jest płody (ludzkie i inne).

Zacznę od tego, najlepiej od razu teraz, bo potem zapomnę, że jestem lesbijką. To pozornie nieistotny szczegół, stanowi jednak niezwykle ważne tło dla wszystkich wydarzeń, które zaraz opiszę. Na co dzień jest dla mnie kwestia mniej więcej tak samo znacząca jak wybranie sukienki w odpowiednim kolorze (też się kiedyś zastanawiałyście_liście, dlaczego wszędzie tyle granatowych sukienek, a zielonych prawie nie ma?) albo decyzja, czy lepsze są buty czerwone czy różowe (naprawdę trudna). W pewnych okolicznościach robi się (czy też robiło by się) oczywiście dość nieprzyjemnie: na przykład gdyby znalazła się jakaś kobieta tyleż entuzjastyczna co szalona, gotowa mnie poślubić, musiałybyśmy opuścić nasz ukochany kraj, Polskę, i zrobić to gdzie indziej. Albo w domu po kryjomu żyć na kocią łapę, co też ma swoje uroki. Są też jednak inne, bardziej pozytywne strony (to znaczy oprócz tego, że jest mi po prostu ze sobą dobrze): nie muszę się mierzyć z polskim systemem opieki zdrowotnej, bo szansa że będę potrzebować antykoncepcji albo aborcji jest zasadniczo minimalna. Czasem jednak wszystko się plącze i wikła; zaraz zobaczycie same.

Sprawa, drogi Watsonie (przepraszam, teraz już nie będę mogła się powstrzymać), a więc sprawa jest nadzwyczaj prosta. Pewnego ciepłego wiosennego dnia, dręczona przypadłościami ginekologicznymi, które pozostawiają po sobie dużo zakrwawionych podpasek i które w żadnym razie nie powinny trwać tyle, ile już trwały, zerknęłam wreszcie w kalendarz, wydedukowałam, że w ogóle nie wypadał mi jeszcze okres i udałam się do najbliższej ginekolożki. Jak z pewnością i bez trudu zauważy bystra czytelniczka, był to mój pierwszy poważny błąd. Do ginekolożki nie idzie się tak po prostu. Wyprawa taka musi być poprzedzona wnikliwą analizą danych internetowych (plotek), wywiadów ustnych (plotek) i kontrolnym anonimowym pytaniem o antykoncepcję w recepcji. Z przykrością muszę wyznać, że, zapracowana i poirytowana, zaniedbałam wszystkich tych kroków.

Nie trafiłam jednak aż tak źle, jak mogłam, tak więc, jak wkrótce się przekonacie, miałam w sumie mnóstwo szczęścia.

Udało mi się umówić na wizytę od razu. Wchodzę do gabinetu, a tam sympatyczna pani w średnim wieku pyta się, o co mi chodzi, wobec czego mówię jej wszystko: o krwi wyciekającej ze mnie niewielkim, ale jednak irytującym strumyczkiem przez nieprzyzwoicie dużą liczbę dni, w porze całkowicie na żadne krwawienie nieprzewidzianej, tj. ponad dwa tygodnie przed terminem. Sympatyczna pani patrzy mi głęboko w oczy i każe mi się rozebrać. Jest to oczywiście nieco krępujące, bo zazwyczaj kobiety mówią mi, żebym się rozebrała w zupełnie innych okolicznościach.

Ale cóż, zdrowie nie będzie czekać, a krwi mam zapewne nie więcej niż te przeciętne pięć litrów (a teraz zapewne jeszcze mniej), więc myśląc nieco rzewnie o tych wszystkich innych okolicznościach, wspinam się na fotel i rozkładam nogi. Badanie zostaje przeprowadzone bez przeszkód. Sympatyczna pani każe mi się znowu ubrać. Kiedy wracam z łazienki słyszę, że jest w porządku i że nie widać żadnych niepokojących zmian. Pani ponownie pyta się mnie zatem, czy jestem „osobą współżyjącą”, na co odpowiadam, że tak, oczywiście. Pani pyta się dalej, czy nie jestem może w ciąży. Na samą myśl chce mi się trochę śmiać, ale mówię, że nie, absolutnie wykluczone. Pani patrzy mi się głęboko w oczy.

Pyta się jeszcze raz, czy na pewno nie jestem w ciąży. Powtarzam, że nie, na pewno nie. Pani zastanawia się chwilę i mówi, że w takim razie wypisze mi skierowanie do szpitala, bo „powinni pani to szybko wyłyżeczkować, najlepiej niech pani idzie jeszcze dzisiaj, to może być niebezpieczne”.

Oczywiście, gdybym chociaż przez chwilę zastanowiła się wtedy, co się dzieje, bardzo szybko zrozumiałabym powód nieporozumienia i wybuchnęła śmiechem, ale miła pani doktor już się mnie pytała, do którego szpitala mam najbliżej; zresztą, na sam dźwięk słowa „szpital” przeszedł mnie zimny dreszcz. To już koniec, pomyślałam. Każą mi iść do szpitala. To pewnie rak, rak wielki jak gołębie jajo, złośliwy, jędrny i łypiący na mnie czworgiem (albo pięciorgiem) oczu gdzieś w ciemnych czeluściach moich własnych wnętrzności. Co z moją karierą?! Co z moją pracą?! Kto się zajmie moimi kotami?! Co powiedzieć dziewczynie?! Co powiem rodzicom?! Ale trzeba zachować spokój. Trzeba się wziąć w garść.

Jeszcze w autobusie w drodze powrotnej do domu sprawdziłam na komórce, w jakich sytuacjach się robi łyżeczkowanie: wyszukiwarka usłużnie odpowiedziała, że w przypadku poronienia i w zaawansowanej diagnostyce raka. Gdybym była mniej niewyspana i przepracowana, być może zdołałabym dokonać racjonalnego osądu sytuacji, ale niestety: to i moja tendencja do komunikowania się wprost i oczekiwania takich samych komunikatów od otoczenia spowodowały, że sympatyczna pani powoli zmieniała się w mojej (nadproduktywnej) wyobraźni w okrutną, żądną zysków właścicielkę prywatnego gabinetu, która chce na kogoś innego zrzucić przykry obowiązek zakomunikowania pacjentce, że ta umiera na raka.

(Proszę nie chichotać. Wszystko słyszę)

Do szpitala pojechałam następnego dnia, upewniwszy się, że na pewno mam ubezpieczenie zdrowotne. Miałam szczęście, bo trafiłam na bardzo sprawny i życzliwy personel oraz minimalną kolejkę. W ciągu jakichś trzech godzin zrobiono mi wszystkie potrzebne badania i oczywiście okazało się, że to nic, to drobiazg i najpewniej wystarczy przez dwa miesiące pochrupać trochę tabletek antykoncepcyjnych (Moje pierwsze w życiu! Co za atrakcja!).

Bilans całego mojego pobytu w szpitalu był taki, że:

  1. Nigdy nie rozłożyłam nóg przed tyloma kobietami w ciągu jednego dnia;
  2. Wreszcie dotarło do mnie, czemu sympatyczna pani doktor tak wymownie patrzyła się na mnie, kiedy pytała się, czy na pewno nie jestem w ciąży.

Sympatyczna pani przemawiała do mnie jakimś tajnym kodem ginekologów, szpiegów i aborcjonistek i chciała się upewnić, czy pokątnie nie zrobiłam sobie gdzieś aborcji, po której mam powikłania.

Skierowanie do szpitala dała mi, żeby uratować mi życie przed przedłużającym się krwotokiem. Chociaż wolałabym, żeby komunikowała się nieco bardziej wprost, muszę powiedzieć, że jest to jednak lekarka, którą poleciłabym każdej koleżance.

Kiedy wyszłam ze szpitala z receptą na środki antykoncepcyjne w ręku, chciało mi się usiąść na środku ulicy i turlać się ze śmiechu, ale jednocześnie czułam wzrastającą irytację na chory system w tym kraju, w którym nie można się otwarcie zapytać o coś tak prozaicznego, jak ostatnio przebyte zabiegi, a lekarki chcące pomagać pacjentkom, muszą do nich mówić szyfrem. Nie jest tak, że nie wiedziałam, jakim problemem może być dostęp do czegoś tak zwyczajnego jak tabletki antykoncepcyjne albo aborcja, nawet w sytuacji ratowania życia, ale mimo wszystko czym innym jest doświadczyć absolutnej i totalnej groteski tego systemu kłamstw, niedomówień i hipokryzji na własnym ciele.

Ale komedia pomyłek na tym się nie kończy. Idąc w stronę przystanku, byłam coraz bardziej nabuzowana. Czułam słuszny gniew. Przypominałam sobie wszystkie opowieści moich koleżanek w związkach z mężczyznami o tym, jak ginekolog nie wypisał im tabletek albo wręcz po chamsku je potraktował. A niedawno jeszcze w mediach królowała historia o klauzuli sumienia dla farmaceutów, która pozwoliłaby im nie sprzedawać leków, które ich zdaniem miałyby służyć celom niezgodnym z ich sumieniem.

Wtedy po drugiej stronicy ulicy zobaczyłam aptekę.

Decyzję podjęłam w ułamku sekundy. Pójdę do tej apteki, kupię tam mój środek antykoncepcyjny i niech tylko spróbują mi go nie wydać! Zrobię takie piekło, że pożałują, że wyszły dziś rano z domu! Tak pomyślałam i z jadowitym uśmiechem przekroczyłam drzwi apteki. Powiedziałam grzecznie „dzień dobry” i podałam receptę farmaceutce. Wydawała się bardzo miła, pomyślałam jednak, że nie można dać się zmylić! Kto wie, czy nie należy do jakiegoś fundamentalistycznego stowarzyszenia. Tymczasem farmaceutka zaczęła się z uwagą przyglądać recepcie, obracać ją lekko i przechylać głowę raz w prawo, raz w lewo. Ha, mam ją! Wzięłam głęboki oddech, żeby wyrzucić z siebie pełen pogardy monolog o ciele kobiety, wolności i prawie do samostanowienia, gdy farmaceutka zapytała się:

– Przepraszam, czy mogłaby mi pani powiedzieć, co pani doktor tu napisała, bo tak nabazgrane, że nie mogę rozczytać.

Tym razem, kiedy wyszłam z powrotem na ulicę, nie mogłam się już powstrzymać od śmiechu.

Ogólnie bilans po mojej stronie:

  1. Na minus: mnóstwo nerwów i stracone dwa dni. I dziewczyna mnie potem rzuciła, ale niestety nie mogę właściwie powiedzieć, że to dlatego, chociaż bardzo bym chciała!
  2. Na plus: w ciągu trzech godzin zrobiono mi zapas badań na cały następny rok, dostałam lekarstwa i miałam zabawną anegdotkę do opowiadania na imprezach (przynajmniej przez jakieś dwa tygodnie, bo później znudziło mi się ciągłe powtarzanie tego samego).

Czego się nauczyłam: następnym razem gdy pójdę do ginekologa, od razu na dzień dobry powiem, że jestem lesbijką.

Oczywiście może to rozpocząć kolejną, tym razem inną, serię absurdów. 

Zosia Przychód


Korekta: Grzegorz Stompor

design & theme: www.bazingadesigns.com