Bratkowska: Od „Morza krwi” do morza łajna

Z powodu donosu partii Zielonych, MS i PPS, zbudowanego z samych niemal kłamstw, musiałam usunąć zdjęcia osób biorących udział w inscenizacji. Ja już dostaję pogróżki. Ale nie od dziś, więc trochę się przyzwyczaiłam. Teraz po prostu dostanę trochę więcej. Gorzej, że ów list był donosem na moje przyjaciółki i moich przyjaciół, w którym zostali oni potępieni za „współpracę z północnokoreańską bezpieką”(!). Człowiek robi czasem dziwne rzeczy w chwilowym zaćmieniu. Gdybym podpisała taki list, po odzyskaniu przytomności umarłabym ze wstydu. Czy naprawdę sygnatariusze nie zdają sobie sprawy z tego w jakim świecie żyją? Że takie listy/donosy nie są niewinne, bo sprawę szybko przejmują albo służby, albo prawdziwi patrioci? Jak można napisać coś takiego, skoro nie ma się o sprawie bladego pojęcia. Jak można zmyślać powody do potępienia współdziałaczy? I po co? Czy wezmą odpowiedzialność za osoby zwolnione z pracy? I za inne efekty swojego podżegania do nienawiści? Tak, po liście pojawiło się znacznie więcej nienawistnych postów. A może „sama się prosiłam”? 

Dla osób niezorientowanych: naszą grupę, Rewolucyjny Amatorski Front Operowy oskarżono o wspieranie reżimu KRLD wystawieniem ideologicznego dzieła, promującego ideę Juche, oraz o współpracę z koreańskimi funkcjonariuszami służb specjalnych. Jeden z komentarzy sygnatariusza donosu (bezpartyjnego) brzmiał: udało się uniknąć gułagu.

A oto co zrobiliśmy naprawdę (nie tłumaczę nas bo nie mam najmniejszego poczucia winy, chcę jedynie pokazać relację między faktami, a wnioskami): znaleźliśmy cudem – jedyną jak dotąd – operę o walce wyzwoleńczej i rewolucji, którą prowadziły kobiety. Jako niezależny podmiot. To bardzo nas zaciekawiło. Opera rodziła się w latach 30. XX wieku. Zaczęliśmy drążyć sprawę (wyniki poszukiwań, to materiał na osobny tekst). Ale jednocześnie postanowiliśmy zrobić adaptację. Po jakimś czasie okazało się, że powstała także powieść pod tym samym tytułem. Autorstwo powieści przypisuje się zmarłemu prezydentowi Korei Północnej Kim Il Sungowi. Ale jemu przypisuje się wszystko łącznie z supermocami, więc ta informacja nie jest całkiem wiarygodna. Powiedzmy, że jest to oficjalna wersja KRLD. Szczerze mówiąc niewiele nas to obeszło. Ale obeszło autorów listu, którzy wierzą bezwzględnie googlowi i koreańskiej propagandzie. Zabawne. W przypadku Korei Północnej mało co jest jasne. Jeśli wierzyć polskim koreanistom, i wynikom naszych poszukiwań, autorem zrębu opery jest dla odmiany zbiorowość, opera powstawała w latach 30. i akcja dotyczy lat 30. czyli czasów sprzed podziału Korei. Nie jest to więc w istocie opera źródłowo północnokoreańska, tylko koreańska, nawet jeśli Północ i Południe chcą to dziś widzieć inaczej. Polacy, którzy nie mają w tym interesu politycznego, mogliby się dowiedzieć czegokolwiek o przedmiocie swojego potępienia. Wystawianie „Morza krwi” jest podobno w Korei Południowej zakazane. Co nie dziwi, w tej mieszance krwawych rządów z dzikim kapitalizmem i rozkwitłym w pełni patriarchatem – nie mogą sobie na to pozwolić.

Wracając do prawdziwego przekazu opery: przesłanie jest proste, miejscami troszkę w stylu soc i dotyczy udziału kobiet w ruchach rewolucyjnych (w realiach społeczeństwa patriarchalnego), a ściślej: problemu przełamywania patriarchalnego podziału na męski „czyn” i kobiece „wsparcie na zapleczu” – podziału, który, jak dobrze wiemy, lubi się reprodukować w najbardziej postępowych ruchach politycznych. Opera ta podejmuje również problem przełamywania negatywnych stereotypów (w które wierzą także uczestnicy/uczestniczki ruchów rewolucyjnych) na temat kobiet współżyjących (najczęściej wbrew własnej woli) z wrogami klasowymi/okupantami. Opera broni tzw. kobiet upadłych – przez reakcjonistów wykorzystywanych seksualnie, a przez „postępowców” – wyszydzanych, opluwanych, bitych, oskarżanych o kolaborację z reżimem i odsuwanych od udziału w walce wyzwoleńczej. Aż boję się wspomnieć, że „Morze krwi” byłoby wspaniałym tematem na nieodżałowane seminaria Marii Janion, bo zaraz okaże się, że i Profesor jest zamieszana w kolaborację.

„Morze krwi” to przede wszystkim opowieść o Matce, głównej bohaterce, która ma troje dzieci i męża. Mąż ginie żywcem spalony przez Japończyków. Najmłodsze dziecko zostaje zabite na jej oczach. Jej drugi, starszy syn jest nieobecny, podobno zginął w walce (co szczęśliwie okazuje się nieprawdą). Kobiety postanawiają założyć własny związek. Podejmują walkę i zwyciężają w bitwie o japoński fort. Śpiewają poruszające pieśni o tym, że choć tylu z nas utonęło w morzu krwi, my musimy walczyć dalej. Japońska okupacja należała do najokrutniejszych w historii. Walka Koreańczyków trwała 35 lat. Libretto urywa się na zdobyciu fortu i decyzji o dalszej walce. Fakt, zdobywanie fortu nosi pewne znamiona kina akcji z Rambo (Matką) w roli głównej.

Jeżeli ktoś w tej opowieści usiłuje doszukać się idei Juche, polityki Songun, poparcia dla totalitarnego reżimu, srodze się zawiedzie. W tej operze nic takiego nie ma, bo i libretto dotyczy lat 30, i w latach 30. rodziła się opera. Ci, którzy potępili „Morze krwi” muszą być albo niewyobrażalnie cyniczni, albo są kompletnymi ignorantami. Prawica oczywiście może potępić tę operę, za rewolucję, za feminizm, i inne wartościowe elementy. Ale lewica niczego tam groźnego dla siebie nie znajdzie. Oczywiście wyłączając męską antyfeministyczną pseudolewicę lub pseudolewicowe partie liberalne, którym nie spodoba się rewolucyjny przekaz.

Wniosek, że wystawienie opery z lat 30. opowiadającej o latach 30., której zresztą nikt z sygnatariuszy nie obejrzał, oznacza wyraz poparcia dla polityki KRLD oraz współpracę z KRLD, porównaną do współpracy z Hitlerem (to porównanie też zasługuje na osobny tekst) – wymaga wybitnej akrobacji intelektualnej. A raczej szaleństwa. 

Przejdźmy jednak do najgorszego zarzutu – czyli tego, który może zaważyć na losach uczestniczek i uczestników inscenizacji. Do współpracy z koreańską służbą bezpieczeństwa. Nie jestem w stanie, mimo smutku, nie parsknąć śmiechem, kiedy to piszę. Na czym opiera się ten ciężki zarzut? Na przesłankach tak eterycznych, że osobiście nigdy nie zaryzykowałabym wystosowania publicznego donosu (zresztą w ogóle chyba nie przepadam za jakimikolwiek donosami). Dwie sprawy należy zatem wyjaśnić. Pana Ri Chun Su uznaje się już powszechnie za funkcjonariusza służby bezpieczeństwa. „Geje są pedofilami, takie panuje przekonanie, ustalone na bazie powszechnego mniemania”, że zacytuję sędzię, która oddaliła wniosek LGBT o zniesławienie. Na podstawie czego powstało powszechne mniemanie o sekretarzu ambasady? Otóż na podstawie reportażu dwóch dziennikarzy Gazety Wyborczej”. Który to reportaż został następnie obśmiany. Przede wszystkim podważona została wiarygodność informacji, ze względu na brak kompetencji i słaby warsztat autorów. Zrobił to inny dziennikarz, który jest dosyć przywiązany do wiarygodności źródeł. (Sam przy tym odkrył niejeden trop, m. in. tajemnicę, że Ri Chun Su umie tak użyć gumy do żucia, że przestrzela nią arbuz z odległości 10 metrów. Bo jest superagentem. Powołał się na takie same źródła jak autorzy reportażu w Gazecie, ale jego był znacznie ciekawszy i zabawniejszy).

Oskarżenie jakiegokolwiek człowieka musi być bardzo rzetelnie umotywowane, nie można oskarżać kogoś na podstawie anonimowej informacji ustnej z niemożliwego do zidentyfikowania źródła. Takie teksty to insynuacje i poważne nadużycie. Nie dając się zaczarować rewelacjom Gazety, traktujemy Pana Ri Chun Su tak samo jak Rzeczpospolita Polska, która uważa go za legalnego dyplomatę z państwa, z którym Polska utrzymuje stosunki dyplomatyczne, i jak polskie MSZ, którego przedstawiciele spotykają się z przedstawicielami ambasady. Zdjęcie z nimi zrobił sobie nawet zagorzały antykomunista Bronisław Komorowski.

Może należałoby zatem urządzić protest przed siedzibą Prezydenta? Albo przed siedzibą MSZ? Ich kontakty są głębsze i intensywniejsze niż nasze. Dobrze, mógłby ktoś powiedzieć, ale RP utrzymuje też stosunki dyplomatyczne z Izraelem, Stanami Zjednoczonymi, itp. Z wyborami państwa zgadzać się nie trzeba. Najczęściej też nie należy. Jednak wyobraźmy sobie: oto jakiś propalestyńsko zorientowany wielki miłośnik macew, dowiaduje się, że sekretarz Ambasady Izraela zna cmentarz, na którym jest ich wyjątkowo wiele, jeszcze nieodrestaurowanych. Czy może udać się do ambasady z pytaniem o to, gdzie się znajdują? Czy oznacza to kolaborację? Poparcie dla izraelskiej polityki wobec Palestyny? Czy zostałby potępiony publicznie w liście otwartym? Pewnie tak, gdyby mogło to komuś podnieść notowania.

To teraz o tym jak było z nami. Otóż postanowiliśmy „Morze krwi” wystawić. Ściśle mój nieślubny mąż Florian chciał, a ja podnosiłam bunt na pokładzie, bo kompletnie mi się ta opera nie podobała. I do dziś oryginał muzycznie mi się nie podoba. Dopiero kiedy usłyszałam jak śpiewają to nasze dziewczyny, zmieniłam zdanie, co do inscenizacji. Tak więc ja się buntuję, a Florian jak szalony poszukuje partytury. Jak wiadomo bez partytury nic nie da się zrobić. Szukaliśmy w sieci po bibliotekach światowych, w działach muzykologicznych, we wszystkich miejscach, które przyszły nam do głowy – bezskutecznie. W końcu Florian wpadł na pomysł, żeby zapytać o partyturę kogoś z Ambasady KRLD. Ri Chun Su sprawą się bardzo przejął, napisał do wszystkich ambasad północnokoreańskich na świecie z pytaniem o tę partyturę. I po jakimś czasie znalazł się Koreańczyk, student muzykologii, który z odległych krain, postanowił nam ją przesłać. (Jeden z dwóch tysięcy egzemplarzy na całym świecie) Dzięki temu mogliśmy zaadaptować choć część „Morza krwi”. A teraz przyznamy się do zbrodni przeciw ludzkości: w ramach podziękowań za pomoc i wysiłek, zaprosiliśmy pana Ri Chun Su na próbę generalną. Poza protokołem.

Podpisaliśmy oczywiście również pakt o współpracy między polską lewicą a służbami specjalnymi Korei Północnej i obiecaliśmy krzewić w Polsce kult Wielkiego Wodza, oraz działać na rzecz wprowadzenia totalitarnego reżimu, bo wierzymy, że w totalitaryzmie zwłaszcza Polacy poczują się świetnie. Ha ha. Sarkazm. Wyjaśniam autorom listu, którzy najwyraźniej taką właśnie mają wizję naszych relacji z Ambasadą KRLD. Pewnie wierzą też, że po to właśnie Koreańczycy mają tu ambasadę.

Rzeczywistość, zazwyczaj, nie bywa aż tak ekscytująca. Jednak wciąż pytamy siebie: gdzie popełniliśmy błąd? Może należało Pana Ri Chun Su opluć i dodać: plujemy także na waszego wodza! Zgodnie z lewicową etykietą. Czy raczej powinniśmy byli zrezygnować z adaptacji opery. I nie naruszyć zakazu podchodzenia do Północnego Koreańczyka na odległość mniejszą niż 10 metrów. Z tej odległości Pan Ri przecież umie przestrzelić arbuza gumą. Ale koniec żartów, choć dzięki nim trochę łatwiej znieść ten gęsty, lepki absurd.

Wiem, że partia Zielonych w sojuszu z MS i PPS unosi się w przeciągu między jedną a drugą kampanią wyborczą. Ile jednak są gotowi poświęcić dla autopromocji? Żeby wypaść bardziej mainstreamowo, bardziej „demokratycznie”, żeby nie wzięto ich za komunistów? Żeby o nich mówiono? Nie wierzę w szczere oburzenie. Moja głęboka wiara w to, że siostra feministka siostrze feministce politycznej świni nie podłoży, ulotniła się z biegiem lat. Cynizm partyjny dawno pożarł lojalność i uczciwość.

Współpracowałam przez jakiś czas z Polską Partią Pracy, oni bywali na manifach, na paradach, my na demonstracjach związkowych. Zrezygnowałam z dwóch powodów. Nie chciałam brać odpowiedzialności za coś, na co nie mam – na dłuższą metę – wpływu, za kierunek polityczny partii. Po drugie odkąd pojawiły się partie na lewicy i w ruchu feministycznym zaczęły się przepychanki, gry, my kontra oni. Wolałam zawsze Porozumienie Kobiet 8 Marca, bo z zasady nie współpracowałyśmy z żadnymi partiami. W partyjnych rozgrywkach nie ma miejsca na zaufanie i szczerość. Manifie zaczęły towarzyszyć partyjne potyczki. Uznałam, że muszę wybrać czy ważniejszy jest dla mnie Ruch kobiecy, czy sukces Partii. Wybrałam Porozumienie Kobiet, żeby nie musieć w nic grać, żeby móc działać w szczerych relacjach. W grach politycznych – na dłuższą metę – tak się nie da. To jest konkurencja, rywalizacja, wolna amerykanka. Dziś serdecznie ściskają ci rękę, gdy wczoraj napisali donos. Trzymają go w teczce. Abstrahuję od swoich poglądów na demokrację parlamentarną. Tak po ludzku stwierdzam: nasz piękny, biały, krągły Sejm RP pęka w szwach od łajna. Tym łajnem jest cynizm. 

Na FB wydarzenie „Morze krwi. Inscenizacja amatorska” wisiało od dłuższego czasu. Spokojnie można było dowiedzieć się wielu rzeczy, poprosić nas o rozmowę, o wyjaśnienia, zapytać: czyście powariowali, żeby wystawiać operę z KRLD? Moglibyśmy wtedy porozmawiać. Być może część osób zmieniłaby zdanie. Ale ktoś wpadł na lepszy pomysł: publiczne odcięcie się, bez zadania sobie trudu, by choć obejrzeć inkryminowaną operę. O co troszczyły się te osoby? Gdyby troszczyły się wyłącznie o to, żeby świat nie posądził polskiej lewicy o wspieranie KRLD (bo świat mógłby zaiste być równie głupi i cyniczny jak oni sami) prostszym sposobem byłoby raczej wyciszenie wydarzenia, niż obwieszczanie o nim całemu światu. Tak więc nie o ten strach tu chodzi. Rozwiązanie było całkiem sprytne: skoro trzęsiemy portkami, że prawica zaatakuje lewicę, całą lewicę, lepiej sami dowalmy Bratkowskiej, wtedy świat się dowie, że my jesteśmy inni. A Bratkowska akurat nadaje się do tego świetnie. Już przecież i tak była/jest obiektem różnych nagonek, łatwiej połkną haczyk. Wspaniale się wam udało, skargi do szkoły znów napływają. Ale nieważne to wszystko. Bo tu chodzi o to, o co zawsze chodzi w polityce: musi być o nas głośno! I jest głośno, gratulacje, udało się. Jest afera, są publikacje! Że kosztem innych ludzi? Trudno.

Część pewnie jest naiwna i nie bardzo zrozumiała, o co chodzi i jakie mogą być konsekwencje takiego donosu. I się oburzyła, bo oto pokazano im „wielkie prawdziwe zło”. Ale ktoś jednak zadał sobie trud rozkręcenia afery, napisania, nakłamania, nazmyślania i narażenia bogu ducha winnych ludzi na różne bolesne konsekwencje. Cyniczny zabieg, bo ani z opery, ani z faktu, że na próbie obecny był pracownik ambasady (który poświęcił parę tygodni na szukanie dla nas nieosiągalnej partytury) nie da się wyciągnąć wniosku, że „opera jest apoteozą ideologi Dżucze” ani, że współpracujemy z bezpieką a także wysługujemy się reżimowi północnokoreańskiemu. Co prywatnie myślę o Korei Północnej nie jest w ogóle istotne, a wieszać na niej psów, żeby się uwiarygadniać w oczach ludzi, którymi gardzę, nie mam zamiaru. Zresztą to byłoby nie na temat, bo dyskusja dotyczy opery, która nic z polityką KRLD nie ma wspólnego. Nie da się jej wykorzystać nawet tak jak naziści usiłowali wykorzystać Nietzschego. Tu z wielkim wysiłkiem można było szukać jakichś powiązań, w „Morzu krwi” ich nie ma.

Czy wolno nam zatem czytać Nietzschego? A gdyby miłośnik macew podziękował pracownikowi ambasady za wysiłek włożony w ich odnalezienie – czy wystosowano by protest przeciwko niemu? A czy akceptujemy antypalestyńską politykę Izraela? Czy akceptujemy politykę Stanów Zjednoczonych, największego imperialnego militarnego mocarstwa, i zarazem kraju, w którym pustych domów jest więcej niż bezdomnych, w którym władze Nowego Jorku i 49 innych miast zakazują pod karą grzywny dawania żywności bezdomnym? Kraju, który podaje dowolnie zmyślony powód, dokonuje najazdu, morduje, bo przemysł zbrojeniowy musi się kręcić? Kraju w którym są obozy pracy, prywatne, bo tam wszystko jest prywatne, służba zdrowia jak wiadomo też, dlatego jak zemdlejesz na ulicy to nikt nie wezwie karetki, póki nie sprawdzi czy masz wykupione ubezpieczenie? Kraju gett i dzielnic nędzy? I tak dalej, i tak dalej,o tym można książkę napisać. Czy popieramy krwawy reżim Korei Południowej i jej osiemdziesięciogodzinny tydzień pracy?

Być może część sygnatariuszy wyraźnie, jak ja, odpowie, że nie. A jednak mam dziwne przeczucie, że gdybyśmy wystawili operę amerykańską, izraelską, czy południowokoreańską, otrzymawszy partyturę od sekretarza którejś z ambasad, nikt by donosu nie napisał. Bo też taki donos trafiłby w medialną próżnię.

Nie wywołałby afery. Raczej autorzy listu zostaliby uznani za świrów, a przecież chodzi o to, żeby świra zrobić z kogoś innego. Żeby dzięki temu świrowi być normalnym. Stare jak świat. Wystarczy znaleźć sobie kozła ofiarnego. Oskarżenie o wysługiwanie się północnokoreańskiemu reżimowi jest chwytliwe.

Podsumowując:

  • Wystawiliśmy fragmenty koreańskiej opery z lat 30. o walce rewolucyjnej i niepodległościowej kobiet
  • Partyturę zdobył dla nas z wysiłkiem Sekretarz Ambasady KRLD, pouczył nas jak wymawiać imiona i nazwiska. Wymienione zostały również uwagi o pogodzie.
  • W podziękowaniu zaprosiliśmy go na próbę „Morza krwi”, zabrał ze sobą Radcę Ambasady

Teraz osobo cierpliwa, która dotarłaś aż tu, sama zdecyduj, czy jest to powód do napisania, że właściwie to współpracujemy z Hitlerem?

Choć i tak już za późno. Na wszystkich wyświetlaczach w metrze można przeczytać, że współpracuję z koreańską bezpieką. Wyjaśnienie nie zostanie wyświetlone. Takich rzeczy odkręcić się nie da.

Formacji, która stworzyła i opublikowała donos mogę tylko powiedzieć: uczyniliście z siebie normalnych, akceptowalnych, mainstreamowych, jakże zatroskanych o demokrację ludzi. Naszym kosztem. Cynicznie wykorzystaliście nas do autopromocji. Nie sprawdziwszy w ogóle czy mamy/macie rację. Gratuluję, zdaliście egzamin, teraz już jesteście prawdziwą partią.

 Katarzyna Bratkowska

design & theme: www.bazingadesigns.com