Dąbrowska-Szulc: Miałyśmy szczęście. My, kobiety pokolenia beatlesowskiego

Ewa Dąbrowska-Szulc
Stowarzyszenie Pro Femina, PK8M

Są zawsze dwie wersje opowieści o aborcji w PRL-u. Według pierwszej kobiety wtedy nic nie robiły, tylko się skrobały. Druga głosi, że to było cierpienie ogromne, straszne tortury i wyrzuty sumienia do końca życia. Żadna z tych wersji nie jest prawdziwa.

Kolejka

Miałyśmy szczęście, my, kobiety – jak nas nazywam – pokolenia beatlesowskiego, czyli te, które osiągały pełnoletność w latach 60., 70. Bo naprawdę decydowałyśmy o swojej rozrodczości i mogłyśmy korzystać z prawa do przerywania ciąży. To była po prostu część naszego życia. Towarzyszyły nam rozmaite uczucia. Jak każdy etap naszego kobiecego życia, ten tak zwany pierwszy raz i ten kolejny raz, i ten ostatni raz może być zarówno bardzo pozytywnym doznaniem, jak i doświadczeniem bardzo negatywnym. Pomagałyśmy sobie nawzajem. Jeżeli zdarzyła się wpadka, wiedziałyśmy, do kogo się zwrócić, kto nam da adres, kto nas zaprowadzi.

Wspierałyśmy się, wiedziałyśmy o swoich rozterkach. Fakt, że przerywałam ciążę czy koleżanka przerywała ciążę, nie był powodem do hańby ani chluby. To było kolejne wydarzenie w życiu.

Ja osobiście wiedziałam, czego chcę, i miałam świadomość, na co się decyduję. I nie było tak, że nie stosowałam środków zabezpieczających. Jak najbardziej! Wszystkie, które wtedy były dostępne. Pomogła mi koleżanka ze studiów, a potem, gdy już byłam znacznie starszą osobą, pomagałam młodszym dziewczynom. To były koleżanki, które w tamtym momencie nie chciały mieć dziecka, czasami nie z tamtym facetem, a potem, po kilku latach, rodziły i mają śliczne dzieci. Były też takie, które decydowały, że ogóle nie chcą mieć dzieci.

Jako młoda dziewczyna zapytałam moją ukochaną nauczycielkę, która miała wspaniałe małżeństwo, dlaczego nie urodziła dzieci. Usłyszałam: „Bo jak rozmawiałam z moim mężem, to powiedział: sama decyduj”. Więc zdecydowała, że nie będzie miała dzieci w ogóle.

Możliwość aborcji zawsze była dla mnie pozytywnym rozwiązaniem prawnym. O tym, że przerywały ciążę, usłyszałam od kobiet z pokolenia mojej matki. A były to osoby, które szanowałam i ceniłam.

Przede wszystkim stać nas było na zabieg. Kiedy byłaś studentką i chłopak był studentem, można było korzystać z darmowej opcji w szpitalu. Decyzję podejmowało się u lekarza. Natomiast, jeśli kobiecie zależało na czasie i chciała uniknąć tych wszystkich szalenie oficjalnych procedur, wypełniania dokumentacji, wówczas szła prywatnie. Gdy dziś spaceruję ulicami warszawskimi, wciąż potrafię wskazać, gdzie były gabinety.

Można powiedzieć, że miałyśmy to szczęście, że przez 33 lata to my decydowałyśmy o swojej rozrodczości. Korzystałyśmy oczywiście ze środków antykoncepcyjnych, z tych pierwszych pigułek. Chłopcy mieli prezerwatywy. O kalendarzyku małżeńskim nie mówię, ponieważ był znany – niestety ze względu na nieskuteczność – jako ruletka watykańska. Według mnie możliwość przerywania ciąży to bardzo ważna możliwość w życiu kobiety. Jest jak toporek, który ma cię uratować z pożaru, ale nie zawsze należy nim machać.

nowelogo

Tekst znajduje się w Gazecie Manifowej.

design & theme: www.bazingadesigns.com