Markiewka: Nie ufaj zdrowemu rozsądkowi

Tomasz Markiewka – filozof, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, tłumacz, publicysta. Autor książek „Język neoliberalizmu. Filozofia, polityka i media” (2017) i „Gniew” (2020)


W każdej gorącej dyskusji politycznej biorą udział osoby, które twierdzą, że nie reprezentują żadnej ideologicznej formacji – lewicowej, prawicowej, liberalnej – lecz „zdrowy rozsądek”. Rozumiem powab takiej postawy, ale jestem wobec niej sceptyczny. Bo „zdrowy rozsądek” też jest polityczny, ba, można nawet powiedzieć – za Antonio Gramscim – że komu uda się utożsamić jego ideologię ze zdrowym rozsądkiem, ten bierze władzę.

fot. Mural / Banksy

Zazwyczaj polityczność tego zdrowego rozsądku ujawnia się po czasie – na przykład dziś widać ewidentnie, że osoby, które sto lat temu zajmowały stanowisko „No, może kobiety nie są podludźmi, ale z tymi prawami wyborczymi dla nich to też nie przesadzajmy”, wcale nie reprezentowały zdrowego rozsądku (choć lubiły tak o sobie myśleć), ale konserwatywny sposób patrzenia na świat.

Nie inaczej będzie z tymi, którzy zajmują „zdroworozsądkowe” stanowisko w sprawie praw osób LGBT+.

Jak sprytnie działa ten mechanizm politycznego wykorzystywania „zdrowego rozsądku”, widać dobrze na przykładzie polskiej debaty o podatkach. Ponieważ w Polsce „zdroworozsądkowy” jest fundamentalizm rynkowy, to poglądy w rodzaju „Państwo oskubuje zaradnych Polaków podatkami” są traktowane jak normalne, zdrowe podejście do rzeczy. Natomiast stwierdzenia typu „Trzeba podwyższyć podatki dla najbogatszych” są od razu naznaczane jako skrajnie lewicowe i po ich wygłoszeniu trzeba spiesznie powoływać się na Stiglitza, Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy jakikolwiek inny międzynarodowy autorytet, aby udowodnić, że nie postradało się zmysłów.

Albo weźmy debatę o nierównościach społecznych w Polsce. Przez lata wszytko, co mieliśmy w tej kwestii, to dane GUS, z których wynikało, że na tle Europy wypadamy całkiem nieźle. Mało kto z tym polemizował, pamiętam, że socjolog Radosław Markowski chwalił się nawet, że jeździ po świecie i opowiada, że Polska jest ewenementem, bo ma populizm mimo tego, że nie ma nierówności. Ale kilku ekonomistów wyrażało sceptycyzm wobec tych danych, bo były ankietowe i przez to niemiarodajne (słabo wychwytywały garstkę najbogatszych, były wątpliwości, na ile są prawdziwie, itp.). Paweł Bukowski i Filip Novokmet połączyli więc je z danymi podatkowymi i wyszło im, że nierówności w Polsce są dalece wyższe, niżby to wynikało ze statystyk GUS. Jaka była reakcja?

Nagle wszyscy przypomnieli sobie, że ekonomia to nie jest nauka ścisła, istnieje w niej wiele wątpliwości metodologicznych, więc z tymi najnowszymi badaniami to trzeba uważać, w sumie, nic nam nie mówią. Witold Gadomski zaczął nawet dopytywać, co to za badania nierówności, które nie biorą pod uwagę… promocji sklepowych.

Mówiąc krótko, dyskusja jest tak ustawiona, że osoba, która wyznaje „zdroworozsądkowy” pogląd na temat nierówności (nie ma problemu) nie musi w zasadzie go dowodzić – za to człowiek wyznający „lewicową ideologię” (jest problem) musi przedstawić setki badań, które spełniają wyśrubowane normy metodologiczne, aby dowieść swoich racji. Efekt jest taki, że zagadnienie nierówności niemal nie istnieje w polskiej debacie publicznej, choć mamy powody się obawiać, że jest to tykająca bomba, która rozsadzi nasze społeczeństwo (tak, jeszcze bardziej niż dziś).

Dlatego uważałbym ze „zdrowym rozsądkiem”. Więcej mówi nam o tym, kto obecnie wygrywa ideologiczny spór w danym społecznie, niż o tym, kto ma w tym sporze rację.

design & theme: www.bazingadesigns.com