Małgorzata Halber: O relacjach

Małgorzata Halber – skończyła filozofię na UW, pisarka, rysowniczka i dziennikarka.Obecnie studiuje grafikę na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych.


Relacje nie są moją najmocniejszą stroną. I mówię tu o relacjach z ludźmi, w ogóle, a nie o relacjach romantycznych. Zawsze wydawało mi się, że jestem taka szczera i otwarta a teraz – niespodzianka, zobaczyłam jak na tacy, że gdy przychodzi co do czego, kiedy robi się naprawdę trudno w życiu, to wewnętrzny imperatyw każe mi znieść to w samotności. W ogóle nie wiem jak być z ludźmi kiedy nie czuję się dobrze.

fot. Łukasz Saturczak

Odkryłam to teraz, kiedy skończył się mój związek. Piszę „skończył się mój związek”, a w praktyce oznacza to straszny żal za wszystkim, za tym co nas łączyło, za przytuleniem, za okrutnymi żartami, za wycieczkami po sklepach osiedlowych i nieznanych barach z kuchnią polską. Nie jest to pierwsze rozstanie w moim życiu, ale wcześniej w takich sytuacjach wykonywałam ruchy, które skutecznie oddalały mnie od tego co czuję. A to zapisałam się na lekcję tańca, a to – jak wielu – myślałam pełna entuzjazmu „och, wspaniale, teraz mogę zacząć randkować, dawać mi tu na tacę tych wszystkich moich kolegów którzy mi się podobają”, oczywiście też w latach swojej mrocznej chwały po prostu codziennie zalewałam się w trupa z koleżankami. Tym razem boli o wiele bardziej ponieważ, mimo tego że decyzja była obopólna, ja w dalszym ciągu go kocham. Każdego dnia przerabiam w głowie tęsknotę za jego talentem, umiejętnością dobierania idealnie filmów pod nastrój, głaskaniem go po głowie oraz dosyć nieoczekiwanych opinii na tematy estetyczne.

Teraz, kiedy jest mi bardzo bardzo smutno nie wiem co mam z tym smutkiem zrobić. Niestety nie gram w żadne gry video, nie używam używek, nie mam najmniejszego zamiaru wchodzić w jakiekolwiek relacje damsko-męskie przez najbliższych kilkanaście miesięcy. Najzdrowszym i najskuteczniejszym sposobem na wylizanie się z tego smutnego doświadczenia jest bycie z mądrymi ludźmi i wygadywanie się. Ale odczuwam dramatyczny paraliż na samą myśl o tym. Osoba, przed którą się wygadywałam przez ostatnie dwa lata, to ta z którą się rozstałam. I co teraz?

Zrobiłam jedną rundkę spotkań ze znajomymi, którzy też zostali ostatnio sami. Tylko wtedy to ja jeszcze czułam się w miarę dobrze. Pofarbowałam sobie włosy, energicznie myślałam o miastach do których mogę wyjechać w celu odwiedzenie miejscowych muzeów, nie pisałam tych smutnych wiadomości do niego, uznałam że mam prawo do obniżonego nastroju i nie denerwowałam się tym, że robię za chwilę mam sesję.

No a potem mnie dopadło. Okazało się, że ja tęsknię a on w sumie to nie i daj mi spokój, nie pisz do mnie więcej. Wjechało mi odrzucenie na pełnej kurwie. A dookoła nagle pusto. Bo nie mam siły żartować. Po prostu jestem w czarnej rozpaczy, nie mam siły się umalować, chcę chodzić w szmatach i siedzę sama w mieszkaniu. A właściwie leżę z zasłoniętymi zasłonami. I kiedy ktoś życzliwe proponuje mi „chodź z nami na rower” nie jestem w stanie wytłumaczyć mu, że czuję się tak źle, że nie jestem w stanie nawet pójść do kuchni. Nie mam siły żartować a skoro nie mam siły żartować, to znaczy, że nie mogę wyjść do ludzi. Jakby domyślałam się troszkę, że mam z tym problemy, że mam takie przekonanie, że tylko wesoła mogę rozmawiać, ale jakoś nigdy nie objawiło mi się to wcześniej tak dotkliwie.

Jest taka znana przyjaciółkowa metoda: za każdym razem kiedy cię zgina z tęsknoty i chcesz pisać kolejną beznadziejną wiadomość do byłej/byłego to piszesz do kogoś innego, żeby przynajmniej nie pogarszać sytuacji i zachować jakieś resztki godności. I okazało się, że ja nie wiem do kogo napisać. 

W swoim mniemaniu wyczerpałam już kupony na pisanie „ale jest beznadziejnie” do znajomych na fejsie. Od razu kalkuluję: do tego nie, bo nie zrozumie, do tego nie, bo będzie sprzedawać dobre rady, ta koleżanka zada mi pytania od których wcale nie zrobi mi się lepiej, a ta z kolei będzie pisać o sobie. Więc po co pisać. Ja tu sobie posiedzę i poczekam aż będzie można zasnąć bo nie mogę myśleć o niczym innym, niż to, że on na pewno już spotyka się z innymi dziewczynami. A poza tym to już przecież pisałam cztery dni temu, no to nie będę zawracać dalej głowy tym samym, bo ile można.

Kiedyś pojawienie się komunikatora tekstowego w moim życiu przyjęłam z gigantyczną ulgą. Oto nareszcie można zaczepić kogoś zupełnie bez zobowiązań i tak, o, sobie porozmawiać, a może przy okazji też poruszyć jakiś ważniejszy temat. Dla mnie super, bo nie wyobrażam sobie, że mam zadzwonić do kogoś i porozmawiać. Na samą myśl o tym ogarnia mnie zesztywnienie. Rozmawianie, mówienie, jest zbyt bliskie. Nie zastanawiałam się nad tym jakoś wcześniej,  bo wystarczył fejsbuk. Z tą dziwaczną interakcją, gdzie lajki i komentarze odbierałam jako kontakt ze światem. I mi idealnie wystarczyło, nie potrzebowałam więcej, nie widziałam, że coś tu nie gra. Że to ja stoję za szybą, nie umiem się zbliżyć do ludzi. Że po prostu nie umiem zadzwonić, bo nie wiem jak formułuje się zdania z zakresu „mam obniżone samopoczucie, zdaje się, że rozmowa na to pomaga”.

Ja od razu mam reakcję PRZEPRASZAM, ŻE ZAWRACAM CI GŁOWĘ.

A teraz nie tylko nie umiem zadzwonić, ale też nie umiem napisać, ponieważ cały czas jest słabo i smutno.

Robię więc coś, czym tak naprawdę się brzydzę. Kiedyś z ciekawością śledziłam profil Michała Wiśniewskiego. Jego statusy były bardzo bezpośrednie i emocjonalne. Terapeuci powiedzieliby, że Wiśniewski nie miał granic i że widać jak bardzo czuje się opuszczony (to o mnie, haha). Na takie zachowania bezlitosny internet wymyślił określenie „attention whore”, po polsku „emocjonalny ekshibicjonizm”. Otóż moja metoda jest taka: nie umiem napisać do kogoś bezpośrednio, piszę więc do wszystkich. Produkuję z siebie status o tym, jak się czuję, jak jest. Potem czekam na komentarze. I potem piszę do tych, którzy komentują. Wiadomo, że są bezradni, że nie można nikomu nic doradzić w takiej sytuacji, ale też nie trzeba. Tu liczy się obecność.

Jestem człowiekiem wolnego zawodu i gdyby nie studia, które rozpoczęłam, mogłabym nie wychodzić z domu. W praktyce wygląda to tak, że budzę się  rano i jestem przerażona tym, że nikt nie wie, że istnieję oraz że nikomu mojego istnienia za bardzo nie brakuje. Wychowano mnie na żołnierza, samowystarczalną jednostkę której emocje są na tyle nieważne, że sobie nie dowierzam i funduję to okropne „przesadzasz, kurwa nie mogę cię już słuchać jak użalasz się nad sobą, przestań i zrób coś z tym, nie umiesz nawet sobie pomóc”. Chowam siebie w odpowiedniej odległości, chowam pod kołdrą i oglądam seriale. Czasem, po piątym odcinku, muszę zatrzymać serial i pójść do łazienki. Jestem wtedy bardzo rozczarowana tym, że w lustrze widzę siebie, a nie bohatera serialu.

Dawno dawno temu pewna pani poleciła mi kupno książki „Wirus Samotności”. Gdyby ktoś chciał ją przeczytać to powiem – nie bardzo warto. Niemniej utkwił mi w pamięci przykład podawany przez autora: to były chyba jego urodziny, zrobił imprezę, było na niej bardzo wiele osób, a on następnego dnia czuł szalony smutek, ponieważ czuł się bardzo samotny.  Nie wiem czy zawsze tak było, czy teraz się tak odkształciłam, ale dzieje się ze mną coś bardzo podobnego. Kiedy leżę w niedzielę (niedziele były najgorsze, niedziele spędzaliśmy razem i było tak ciepło, tak przytulnie, tak dobrze) wieczorem czekam tylko aż zajdzie słońce, bo po zachodzie czuję się lepiej i gapię się w telefon żeby zobaczyć kto jest dostępny. Godzinę zajmuje mi mobilizacja do napisania do KONKRETNEJ osoby „czuję się bardzo źle, boję się że to się nigdy nie skończy, że zawsze będę sama i że nie przestanę się łudzić, że kiedyś jeszcze będziemy razem, choć wiem, że nie powinnam”. I czuję wstyd.

Bez interakcji wchodzi się na ten poziom, gdzie myśli dziczeją, kłaczą się, plączą, rozwarstwiają. Mało tego: niewiele czasu i milczenia trzeba aby uznać, że właśnie ta rozkłaczona wersja myślenia jest prawidłowa i nie móc wyrzucić ich z siebie, ubrać w zdania jakimi porozumiewają się ludzie poza tym określonym mieszkaniem.

Do tej pory było tak, że jakoś udawało mi się pogodzić z tym, że jestem sama. Tym razem cierpię naprawdę strasznie, tak strasznie że mnie samą to zdumiewa. Że nie da się tego niczym przykryć. W dodatku jestem bardzo krytyczna wobec własnych emocji i metod postępowania, trochę tak jakbym była jedyną osobą na świecie, która wie z jednej strony jak należy postępować, a z drugiej nie umie pozbawić się nadziei, że kiedyś jeszcze będziemy razem. Chociaż to niemożliwe. W dodatku mam sesję na studiach, więc wypadałoby się zmobilizować do nadrobienia podstaw projektowania graficznego. A ja mam siłę tylko oglądać nasze zdjęcia i czytać po raz dwudziesty ostatnią wiadomość od niego, „taką podjąłem decyzję i chcę się jej trzymać”. Zaczynam ryczeć w metrze i czasem nie mogę przestać. I z powodu własnej indolencji jestem z tym sama, chociaż mam jakieś przeczucie, że inni też to przeżywają, też tak się czują i porozmawianie z nimi przyniosłoby mi ulgę.

Jestem jak zatarty silnik na zaciągniętym hamulcu. Wiem, że potrzebuję ludzi a jednocześnie kompletnie nie umiem się do nich zbliżyć w tym stanie, panicznie się tego boję.

Jestem tym wszystkim bardzo zdziwiona. Tym, że jakaś dysfunkcyjna część mnie bardzo się brzydzi tym, że sobie nie radzę. Dosłownie. Że mówi mi „nie, nie, no co ty robisz, nie wolno”. „Nie zawracaj im głowy”.

I w pewien sposób czuję wdzięczność za tę sytuację w której się znalazłam. Inaczej pewnie cały czas myślałabym, że jestem otwarta i szczera.

Piszę to wszystko ze wstydem, myśląc że otwieram się zbyt mocno w sprawie bardzo intymnej. Kiedyś nie miewałam takich wątpliwości, byłam Michałem Wiśniewskim.

Podejrzewam siebie również o to, że ten tekst to nic innego, jak proszenie o pomoc na szeroką skalę.

Ale ktoś powiedział mi ostatnio „nawet jeśli tak, to co z tego? Najwyraźniej tylko tak potrafisz”. No mam nadzieję, że nauczę się jednak potrafić inaczej. Wierzę, że od nazywania rzeczy robią się trochę mniejsze. A poza tym jestem pewna, że nie tylko ja tak mam.

design & theme: www.bazingadesigns.com