Małgorzata Halber: O dygocie
Małgorzata Halber
Budzę się o ósmej rano, mimo że nie muszę. Ale już wiem, że nie ma spania. Nie ma spania, nie ma spania. Jest czujność. Bo dzisiaj akurat mam trochę wolnego. W poprzednich dniach nie byłam dyspozytorką swojego czasu, tylko człowiekiem skonstruowanym do wykonywania zadań. Szósta rano pobudka na trening, wtorek dzień pisania felietonu, recepta u lekarza, warsztaty, potwierdzenie wywiadu. Co się skarżysz, ty głupia kurwo, tak wygląda dzień normalnego człowieka z Polski, co chodzi do Biedronki po chleb, a ty się skarżysz, do pracy nigdy nie chodziłaś.
W niedzielę okazuje się, że ten wywiad, na który mam czas do końca października, to może się nie udać, śniadanie staje mi w gardle i przez dwie godziny oglądania filmu jestem sztywna każdą częścią mojego ciała, że się nie uda i ktoś będzie na mnie zły, a ja przecież nie mam wpływu na to, nie mam wpływu na to, przykryj mnie kołdrą, co robić. Czasem jest też złość, że nie mam żadnej odporności na to, że coś od razu się nie udaje. Często jest też wstyd, że oto w niedzielne przedpołudnie chcę po prostu popełnić samobójstwo z tego powodu, że A. nie chce tak po prostu umówić się na rozmowę („JAK CZŁOWIEK”) tylko zadaje mnóstwo dygotliwych pytań, prosi o przesłanie listy zagadnień, mówi, że teraz jednak nie może, bo przed wyjazdem, mimo że w piątek jeszcze mówiła, że może i w ogóle ja się nie dziwię generałowi Walterowi, że został po tamtej stronie Wisły, też bym została, jak widać.
W ogóle też są takie zaskakujące momenty, kiedy czytam biografię A. napisaną przez kogoś i nagle zdaję sobie sprawę z tego, że nigdy bym tak nie napisała, że nie umiem, nie mam w ogóle w mózgu miejsc odpowiedzialnych za to, żeby w ten sposób to jakoś pokawałkować, posegregować, widzieć, że tutaj „dźwięk traktowany jest jako integralny komponent przestrzeni”, a tutaj, w jaki sposób improwizacja zaciera granice między próbą a właściwym odegraniem utworu. Martwi mnie to, że to wszystko jest prawda o pracach A. i ja po prostu tak nie umiem, dla mnie jest „kierowniczką świata”, a jej prace operują szukaniem niepokoju i to by było tyle, co mam do napisania, więc do dygotu wyjściowego, czy się uda, dochodzi dygot organiczny, o którym tabletki Symfaxin ER już myślałam, że pozwoliły mi zapomnieć. Więc w takie dni jak ten, kiedy nie mam w kalendarzu ustalonych godzin do dostosowywania się, budzę się i jest jeszcze gorzej.
Nie ma kierownika nade mną, który grozi palcem i mówi „no i szybko, bo się spóźnimy”, a ja się nie muszę zastanawiać, bo z góry ustalone jest zadanie do wykonania i dzięki temu nie muszę się zastanawiać. A dzisiaj? Dzisiaj budzę się z gotowością do zadań i bez zadania.
Więc co, więc trzeba jak najszybciej zadanie wymyślić, jak najszybciej. Nie można tak przecież pozwolić sobie, żeby coś samo się stało i wyjaśniło, żeby w trakcie składania prania coś przyszło mi do głowy albo pójścia na pocztę. Trzeba, musisz, zrób, tak to ułatwia życie, tak ułatwia niebranie odpowiedzialności za siebie. Bo wtedy ryfa, jeszcze gorzej, wtedy, kiedy już mam ten czas, co miałam go mieć, to przecież mam w nim, w trakcie tych dwóch trzech godzin narysować i napisać takie coś, co będzie zajebiste, wszyscy mnie za to będą chwalić, uzyskam miłość świata i w ten sposób potwierdzę swoją samoocenę. Czy coś w tym stylu.
Następuje tym samym w tej chwili paradoks, pisząc te zdania o uzyskaniu miłości świata, jestem nimi jednocześnie zażenowana i jest mi wstyd, są bowiem niedoskonałe, głupie i skarlałe i nie powinno ich być w tekście (po którymś dostałam wiadomość „bardzo fajne to o Białoszewskim, ale zepsuło mi to, że znowu piszesz o sobie i o tym, jak sobie nie radzisz z tym, że nie umiesz pisać, ile można”). Jedynym sposobem na pozbawienie się dygotu jest wykonanie zadania. Jakiegokolwiek. „Człowiek musi mieć plan”. To prawda. Ale ustalenie planu z samą sobą jest niemożliwe, ponieważ w każdej chwili jestem w stanie napisać sobie usprawiedliwienie. Mogę wykonywać zadania z zewnątrz i taki zresztą jest moim zdaniem społeczny sens pracy: kiedy ustalamy sobie sami zadania, zamieniają się nagle w cele.
I nie ma w tym już przygody pisania, rysowania bądź czegotamkurwa jeszcze. Jest tak, że trzeba dorosnąć do tego, co się sobie wymyśliło, że się zrobi. 9.43 zapalam pierwszego papierosa, mimo że umówiłam się ze sobą, że palę wieczorem oraz mimo tego, że po prostu po zapaleniu papierosa zazwyczaj czuję się źle.
Mój chłopak patrzy na mnie w sobotę, kiedy się rzucam i nie wiem, czy chcę leżeć, zwiedzać muzeum, pisać, oglądać serial, czy płakać. No zasadniczo chcę płakać, bo budzę się ze stalową obręczą w głowie czegoś, co na pewno muszę zrobić. Nie mogę już spać i jestem gotowa do wykonywania obowiązków, których nie mam. Jedynym pocieszeniem w tym gipsie emocji stają się wtedy kartki z kalendarza w kwiaty „oddychaj, a świat zrobi za ciebie resztę”, „pozwól sobie” oraz te inne, których nie wypada inteligentnym czytającym wysoką literaturę osobom wrzucać sobie na walla i śmieją się z tych, którzy to robią. Dlatego jedynym rozwiązaniem jest życie w nocy.
Po 22.00 nie trzeba nic, ludzie śpią i nie wrzucają na fejsbuka publicystycznych kawałków do których trzeba się odnieść. Muszę – tak to widzę jako rozwiązanie – udawać, że noc jest dniem. Muszę udawać, że jest po 22.00 i można oglądać seriale. Bo umrę za trzydzieści, dwadzieścia lat, nie muszę wykonywać żadnych zadań, wiem to, ale nie umiem w to uwierzyć.