Majewska: O radykalną deheroizację polityki

Ewa Majewska

Ten felieton dedykuję wszystkim tym osobom, które w polityce poszukują odwagi i mądrości, a nie efekciarstwa. Osobom, które gotowe są popierać niewygodne sprawy, upominać się o wykluczane i marginalizowane mniejszości oraz bronić spraw tak zwanych przegranych. Zaliczałabym do tych spraw przegranych również kulturę polityczną w Polsce, którą roboczo określiłabym jako wypadkową wstecznie rozumianego mesjanizmu i mentalności quizowej, podlaną podejrzanym sosikiem neoliberalnego pseudo-pragmatyzmu nastawionego na natychmiastowe korzyści.

12346853_10208213498998107_1643370768_n-1 (1)

Kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego nie rozwiążą ani naśladowcy Rejtana, ani kontynuatorzy heroicznej tradycji Supermana. Nie rozwiążą jej też wyznawcy mesjanizmu. Nie jest to bowiem konkurs piękności czy wiedzy ogólnej, ani rycerski turniej, tylko złożona sytuacja, wypracowana przez lata pogoni za zyskiem, ignorowania praw pracowniczych, lekceważenia zagrożeń dla demokracji oraz deptania przeciwników w imię krótkoterminowych korzyści. Tak, obwiniam neoliberalne zaślepienie politycznych elit ostatnich dwóch pokoleń o to, że dziś z politycznym mandatem, w ogłupiającym świetle kamer, jedna partia nagina normy prawne do swoich doraźnych potrzeb, w odwecie za znacznie mniejsze, niemniej również wyraźne, nadużycia innej partii.

Niepokojące są w moim przekonaniu jednak również niektóre głosy po drugiej stronie politycznej barykady. Lewicowcy, którzy nagle bezkrytycznie oddają swoje serca i rozumy neoliberałom, nie odcinając się zarazem od ich antyspołecznej linii politycznej, budzą mój niepokój. Podobnie z tymi osobami na poza- czy wręcz antypartyjnej lewicy, które w obronie demokratycznych instytucji rozpatrują rezygnację z polityki radykalnej. Nie wiem, kiedy komuś krytyka nadużyć władzy pomyliła się z wiarą w tę władzę, i nie chcę wiedzieć. Niemniej – jestem przeciw. Uważam, że obowiązkiem radykalnej polityki jest dzisiaj celna i radykalna krytyka władzy oraz budowa alternatyw.

Mam wrażenie, że tym, co w gruncie rzeczy spaja dominujące dziś politycznie postawy, jest źle pojęty heroizm, taka wersja polityki mesjanistycznej, która w tradycyjnie rozumianym, patriarchalnym zrywie rezygnuje z wszelkiego krytycyzmu, radykalizmu oraz polityki prawdziwej społecznej zmiany; która odmawiając walki o instytucjonalne zabezpieczenia prawne albo walkę tę instrumentalizując, osiadają na bezpiecznej mieliźnie kontynuacji polityki zabezpieczanej heroicznym gestem, a nie masową emancypacją.

Oczekiwania typu: “ktoś musi nas wyzwolić!”, “niech wreszcie przyjdzie ten mesjasz i nas zbawi!” przeplatają się w tej logice z przeświadczeniem, że jedynym sposobem “robienia polityki” jest z dawna rozpoznany, wielokrotnie przez feministki krytykowany, model wodzowski, w którym rzekomo wybitnym jednostkom przyznaje się prawo decydowania o losie mas, w sposób niekwestionowany i bezkrytyczny. Taka wiara obecna jest po wszystkich stronach społeczno-politycznych barykad i tę wiarę polityka radykalna zawsze usiłowała demontować, czy w wersji feministycznej, czy socjaldemokratycznej, radykalno-populistycznej, czy wolnościowej.

Wejście ludu na arenę politycznych wyborów jest zawsze witane lękiem elit – znowu – z każdej politycznej strony. W czasie, gdy konserwatyści utyskują na nieuchronne w takich sytuacjach zerwanie ciągłości, liberałów przeraża proceduralna słabość i ryzyko wytrącenia klasy średniej z roli i funkcji sprawcy historycznych przemian oraz wygodnej, bezkonfliktowej codzienności. Wtargnięcie mas, w tym również mas kobiecych, do polityki instytucjonalnej, potrzebuje solidnych instytucjonalnych zabezpieczeń. W przeciwnym razie – i widzimy to wyraźnie po kilku dekadach neoliberalnej rewolucji, która likwidując społeczne zabezpieczenia i uprzywilejowując najlepiej sytuowanych, otworzyła drogę największym społecznym nierównościom, jakich od wielu stuleci nie widziała Europa, udział społecznych mas w polityce jest najpierw marginalizowany, a następnie likwidowany. Nikt mnie nie przekona, że rozkwit radykalnej polityki lat 70tych i 80tych XX wieku w Europie Zachodniej nie był ekonomicznie rzecz biorąc gwarantowany społecznymi zabezpieczeniami.

Ludzie, którzy tworzyli eksperymentalne polityki antypaństwowe byli, do czasu oczywiście, beneficjentami twardej, socjalistycznej polityki wyrównywania nierówności, zabezpieczanej przez państwo. Nie możemy dalej udawać, że fala społecznych eksperymentów i radykalnej demokracji po prostu nagle zalała Europę. To też jest element źle pojętego mesjanizmu. Nie było żadnego “nagłego pobudzenia”: była polityka wyrównywania szans – ekonomicznie i społecznie – takiego, że w ostateczności radykalizacja postaw okazała się możliwa. Możemy się sporo z tych doświadczeń polityki radykalnej nauczyć, możemy też starać się nie powtarzać jej błędów.

Problemem polskiego politycznego mesjanizmu quizowego jest oczywiście, przede wszystkim, wiara w zbawiciela. Choć rozumiem motywacje takiego stawiania sprawy polityki na ostrzu emocjonalnego noża, ani nie podzielam zasad tego myślenia, ani nie wierzę w jego polityczną skuteczność. Zbawiciel nie przyjdzie. Nie do Sejmu, nie pod Sejm, nie w taką pogodę. Musimy wszyscy budować reguły działalności politycznej od nowa. Nie po to bynajmniej, żeby kogokolwiek zbawiać, ale po to, żeby zbudować zrąb nowej polityki, uprawianej równościowo, od zaraz. Możemy ją budować na skłotach, możemy w instytucjach, organizacjach, kolektywach czy klubach sportowych, ale musimy – wszyscy i wszystkie – pozbyć się szkodliwego przekonania, że ktoś zrobi to za nas, albo że komfortowo rezygnując z radykalnych żądań i osiadając na mieliźnie takiego czy innego samowykluczenia osiągniemy cokolwiek więcej, niż ludzie, którzy wykluczeniom i autorytarnym gestom politycznym mówią wyraźne “nie”.

Feministyczne analizy patriarchalnych struktur władzy słusznie pokazują, jak bardzo są one oparte na kulturowej męskości. Na gierojstwie, heroizmie, przemocy i wyzysku. Jak zauważyła ostatnio w Warszawie filozofka Isabelle Loreley, Zachodni model autonomii opiera się, i zawsze opierał, na utrzymywaniu wielu “innych” w prekarności po to, żeby ten jeden mógł być naprawdę wolny. To jest polityka poniżenia, wykluczenia i marginalizacji wszystkich tych osób, które dbając o fizyczne przetrwanie, psychiczny komfort, możliwości rozwoju i przekazu wiedzy wszystkich, nie tylko tych “wybranych”, nie tylko nie były włączane w naszą wiedzę o historii i cywilizacji, ale były też skutecznie wymazywane ze struktur władzy i polityki.

Feministyczna krytyka władzy jest zawsze zorientowana płciowo, punktuje nadwyżki ilościowe mężczyzn tam, gdzie podejmowane są ważne polityczne decyzje, ale też działa na rzecz przekształcenia modeli uprawiania polityki na takie, w których różnice między jednostkami są uruchamiane na rzecz wyrównywania szans i możliwości wszystkich, a nie fetyszyzowane do rangi przywileju. Wodzowski model polityczności zaproponowany nam niedawno przez rządzące elity, zaś wcześniej uprawiany z równą swadą przez ekonomiczne elity, instrumentalizujące państwo dla własnych korzyści, musi się skończyć. Faktyczną gwarancją jego upadku nie jest ani elitarne wycofanie z jakichkolwiek form polityczności, ani tania rezygnacja z ideału równości. W naszych walkach z polityczną bzdurą nie możemy ani chronić się niedobitkiem własnego przywileju, ani wspierać nowych przywilejów istniejących elit. To jest czas politycznej niezgody. Dobór narzędzi walki pozostawiam czytelniczkom.

design & theme: www.bazingadesigns.com