Staśko: Chcesz kariery? Pieprz szefa

Maja Staśko

Magdalena Cielecka wyznała w wywiadzie dla „Twojego Stylu”, że wzbudza jej podejrzenia, gdy „aktorka po 20 latach przypomina sobie, że producent położył jej rękę na kolanie, że ktoś proponował jej, żeby wpadła do niego do pokoju hotelowego”. I że ona także dostawała podobne propozycje. Aktorka przyznaje, że gdy chciała w tych pokojach zostawać, zostawała. A jeśli nie – wychodziła.

Cóż, nikt tu nic sobie nie przypomina – kobiety często latami pamiętają sytuacje molestowania i przemocy seksualnej. Ale wreszcie poczuły się na tyle bezpiecznie, że zaczęły o nich opowiadać. I właściwie po kilku miesiącach #metoo nie powinno dziwić, że osobom, które dotychczas miały w Polsce monopol na publiczne wypowiedzi, nieszczególnie się to podoba. Więc dyscyplinują kobiety, które odważyły się mówić.

Magdalena Cielecka była gwiazdą Teatru Rozmaitości, dość szybko zdobyła mocną pozycję w warszawskim establishmencie. Większość aktorek nie znajduje się w takiej sytuacji i nie może liczyć na podobne traktowanie. Wstrząsające, obrzydliwe historie przemocy, mobbingu i gwałtów pozostają w ukryciu, a sprawcy dalej wykorzystują swoją pozycję. Przemoc i molestowanie są niewidoczne i totalnie bezkarne, a skrzywdzone – bezsilne i pozostawione same sobie. Możliwe, że Cielecka spotyka je w kawiarniach w Warszawie i doskonale wie, dlaczego ich kariera skończyła się tak szybko. Kobiety pozostają z tym same – również dlatego, że wpływowe aktorki podważają lub ignorują ich doświadczenia i nie dają im żadnego wsparcia.

Słyszymy to od dzieciństwa: taka jesteś ładna, idź i to załatw. Rozepnij tę bluzkę, dostaniesz lepszą ocenę z egzaminu. Uśmiechnij się do niego ładnie, na pewno ci się uda. Gramy swoim wyglądem i ciałem, bo często tylko tak możemy osiągnąć określone cele. A gdy to się wyda, słyszymy, że jesteśmy niekompetentne i się puszczamy. Że to nasza wina, bo robimy karierę przez łóżko. Że nie zasłużyłyśmy na tę pozycję, bo wykorzystałyśmy nasze atuty.

Nie, to nie my wykorzystałyśmy nasze „atuty”. Wykorzystali je ludzie, którzy podejmowali decyzje i przy ich podejmowaniu nie kierowali się naszymi kompetencjami. To oni mają władzę – i to oni nie zasłużyli na swoją pozycję. To oni ją wykorzystali do wymuszania kontaktów seksualnych.

Aktorki startują w zawodzie ze znacznie słabszej pozycji niż aktorzy: mają gorsze role, mniej możliwości znalezienia stałej czy dorywczej pracy, a wokół nich ślini się stado bezkarnych oblechów: reżyserów, producentów i dyrektorów instytucji kultury, bez aprobaty których nie znajdą pracy w zawodzie. Postacie kobiet w kinie są stereotypowe i seksualizowane, aktorki są namawiane do rozbieranych scen i ciągłego rozbierania się na próbach, pytanie o negliż jest często pierwszym, jakie słyszą na castingu. 30-letnie aktorki grają nastolatki, kobiety są infantylizowane i sprowadzane do roli sprzętu domowego. A gdy „romans” między aktorką a dyrektorem się wyda, to zwykle ona kończy karierę i doświadcza środowiskowego ostracyzmu – w końcu się „sprzedała” i „puściła”.

Seksualność kobiet wciąż wzbudza wątpliwości. Powszechnie zakłada się, że za seksem kobiet musi kryć się jakiś interes: władza, kariera, macierzyństwo, obowiązek. Że oddają się lub sprzedają, że to nie jest ich potrzeba. Bo przecież seks z własnej woli, seks równy i konsensualny, a nie z przymusu lub dla innego celu, jest u kobiet niemożliwy. Te obrzydliwe założenia wykorzystują mężczyźni u władzy i środowisko w ocenie ich przemocowych zachowań.

Miesiąc temu, podczas debaty o języku polskim w Poznaniu, eksperci od języka tradycyjnie narzekali, jak to młodzi niszczą polszczyznę i w ogóle dawniej było lepiej. Z troską pochylali się nad aktorkami i aktorami, którzy nie potrafią już poprawnie i sprawnie się wypowiadać. Jan Miodek zapytał więc Wojciecha Malajkata, rektora Akademii Teatralnej w Warszawie, dlaczego studentki nie umieją poprawnie artykułować, może mają niewyrobione aparaty mowy? Malajkat wyrechotał, że proszę mu wierzyć, ich usta są wyrobione znakomicie, bo nawykły do pieszczenia.

Rektor Akademii Teatralnej sugerował oralne stosunki i fantazje ze swoimi studentkami wśród siedmiu uznanych panów i jednej uznanej pani na scenie, a widownia świetnie się przy tym bawiła.

Pamiętam też rozmowę z innym profesorem, w której mi – dodajmy, studentce – tłumaczył, jak te straszne uwodzicielskie studentki zakładają bluzki z głębokimi dekoltami na egzaminy ustne. I że on przecież nie może tego po prostu nie dostrzegać, że to na niego istotnie wpływa – studentki wykorzystują jego męskość. Biedny wykorzystywany mężczyzna! Cóż, jeśli mężczyzna nie potrafi opanować swojej chuci na uczelni, to nie powinien uczyć. To nie wina kobiety, że typ nie umie się skupić, bo widzi kawałek jej ciała. Panowie, jeśli na widok kobiety przestajecie merytorycznie oceniać, to nie nadajecie się do swojej pracy, bo – niespodzianka – kobiety też pracują i funkcjonują w przestrzeni publicznej. Nie jesteśmy winne waszych obleśnych reakcji. To nie tak, że kobieta nie ma kompetencji, więc działa płcią i ciałem – to wy nie macie kompetencji, więc decydujecie na podstawie płci i ciała. To, co robicie, to molestowanie.

A jeśli uważacie, że w ramach pracy kobieta ma obowiązek sprawiać wam przyjemność – czy to wyglądem, czy seksem – to jesteście przemocowymi gnojami. Jeśli włączacie w proces decyzyjny seks, jeśli stawiacie nas w pozycji, w której seks ma lub może mieć znaczenie dla kariery, to zwyczajnie napędzacie przemoc seksualną. Bo nie jesteśmy w stanie wyrazić na niego w pełni dobrowolnej i entuzjastycznej zgody – więc jest stosunkiem wymuszonym. Jest gwałtem. Jesteście gwałcicielami.

„Sama o tym decydowałam” – deklaruje Magdalena Cielecka. „Przecież mogła tego nie robić”. Czy rzeczywiście mogła? Czy jeśli szef wyda pracownicy polecenie, to „mogła tego nie robić”? Czy jeśli może od tego zależeć jej pozycja w pracy, to „mogła tego nie robić”? Co ją czeka po odmowie? Jak może być traktowana przez odrzuconego mężczyznę, który ma pełną władzę nad jej środkami do życia i skrzywdzone ego? Cielecka swoją wypowiedzią po prostu normalizuje pracę za seks.

To nie jest wybór. To jest szantaż. Nie chcesz iść do łóżka z reżyserem czy szefem? Pogódź się z faktem, że nie dostaniesz pracy, roli w filmie czy awansu. Zgadzasz się na seks? Widocznie chciałaś, zdecydowałaś, przecież miałaś wybór. Cielecka uważa, że go miała. Ale mnóstwo kobiet, które przed takim „wyborem” stanęło, straciło pracę, szansę na awans, rolę lub przeżyło traumę po niechcianym stosunku.

Przestańcie wreszcie przenosić winę na osoby, które są krzywdzone. Nie, to nie kobieta zakładająca głęboki dekolt ku wielkiej radości profesora jest winna temu, że jest seksualizowana – to profesor ją seksualizuje. To nie kobieta, której typ kładzie łapę na kolanie, jest winna temu, że gość ją molestuje. To nie kobieta sypiająca ze swoim szefem jest winna temu, że on uzależnia od tego jej karierę – to ten, który tę karierę w ten sposób ustawia, jest winny. To nie kobieta opowiadająca o swojej krzywdzie po kilkunastu latach jest winna – to przemocowiec wyrządzał jej krzywdę.

Przestańcie wreszcie ukrywać sprawców i przerzucać winę na kobiety. Przestańcie fetyszyzować własny wkład w swoje kariery, bo przecież wszyscy jesteśmy self-made manami i wszystko zależy od nas. Nie jesteśmy, to nie my decydujemy o awansie, wynagrodzeniu i warunkach pracy. Decyduje przełożony. Gdyby wszystko zależało od nas, nie miałybyśmy na wejściu niższych wynagrodzeń od mężczyzn. Gdyby wszystko zależało od nas, nie pracowałybyśmy 10 godzin dziennie na śmieciówkach. Gdyby wszystko zależało od nas, miałybyśmy swobodny dostęp do publicznych żłobków, przedszkoli i stołówek. Gdyby wszystko zależało od nas, mogłybyśmy dokonać legalnej, bezpłatnej aborcji. To nie nasza wina, że jesteśmy wykorzystywane, gwałcone, wyzyskiwane i eksmitowane. To wina gwałcicieli, wyzyskiwaczy i eksmitujących – oraz zezwalającego na to systemu.

Wyznanie Cieleckiej to zwykła propaganda sukcesu i przemocy pod płaszczykiem emancypacji kobiet. Chcesz awansu? To go dostaniesz. Nie chcesz? To nie. Chcesz kariery? To uprawiaj seks z producentem. Przecież to takie proste. Chcesz 500+? Znajdź sobie męża i urodź drugie dziecko. Nie masz pracy? Weź kredyt i załóż firmę. Nie możesz legalnie dokonać aborcji? Weź wolne w pracy, zatrudnij opiekunkę, sprzątaczkę i kucharkę, i spokojnie wyjedź na Zachód. Nie ma chleba? O co w ogóle chodzi, niech jedzą ciastka.

Cała ta batalia o self-made woman, coachingowe pokrzykiwanie „wszystko w twoich rękach” to zwyczajne uciszanie głosów większości kobiet, które nie mają takiego szczęścia i takich możliwości jak rozpoznawalna aktorka. Nie słyszymy tysięcy innych aktorek i artystek, tysięcy innych pracownic, które ze względu na przemocowe i seksistowskie zachowania swoich przełożonych musiały się wycofać i zniknęły. Które codziennie znoszą przemoc, są wyzyskiwane i eksmitowane. Dają sobie radę, są superbohaterkami. Ale to nie one trafiają na okładki „Twojego Stylu” i mainstreamowych mediów. Są przepracowane, niedospane, nieszczęśliwe, często z uzależnieniami i w depresji. Czy one też mogły zadecydować o swoim życiu inaczej? Cóż, jeśli miałyby taką szansę, pewnie jednak by to zrobiły.

Zapatrzone w siebie i swój sukces celebrytki od lat są moralnymi straszakami typu „i tobie mogło się udać” i „ona osiągnęła sukces, to twoja wina, że ty nie” – a tym samym mobilizacją do jeszcze większego zapierdalania, za niskie stawki i w beznadziejnych warunkach, pod dyktando przemocowego chuja, by próbować żyć jak one. Większości to się nie uda, ale wyzysk trwa, a skurwiele spokojnie mogą dalej nadużywać władzy i w razie czego zwalać winę na kobiety. A o to przecież w tym wszystkim chodzi.

I to właśnie „kultura wysoka” – na scenie i w świetle reflektorów bezkarnie brylują „zdolni” przemocowcy. To oni są ekspertami, to oni występują w mediach, to oni narzucają swoją perspektywę i decydują. To oni rzucają: „ja to jednak trochę lubię te dziewczynki” i rechoczą, tuż po niedopuszczeniu kobiet do głosu na komisji sejmowej w kwestii aborcji. W świecie sztuki, mediów i polityki, w świecie, gdzie to widoczność zapewnia władzę i prestiż, wykluczenie następuje przez niewidoczność. Codzienna przemoc jest poza sceną, za kurtyną.

Więc nie, nie mamy wszystkiego pod kontrolą, gdy pracujemy, robimy zakupy, idziemy ulicą. Ale mamy kontrolę, gdy się temu sprzeciwiamy. Gdy o tym opowiadamy. Przejmujemy kontrolę – i to wzbudza strach. Opowiadamy o krzywdzie, która dotychczas była niewidoczna. Nie jesteśmy ofiarami, nie jesteśmy roszczeniowe, leniwe ani podejrzane, gdy krzyczymy o przemocy, której doświadczamy. Demonstrujemy nasz wkurw, organizujemy się, działamy w organizacjach feministycznych, związkach zawodowych i ruchach lokatorskich. To nie nasza wina, że żyjemy w takim świecie, ale to będzie nasz sukces, że go obalimy i zmienimy. I tego boją się specjaliści od coachingowych doznań – że wreszcie weźmiemy sprawy w swoje ręce. Zarówno w walce o aborcję, jak i przeciw przemocy seksualnej i ekonomicznej – bo to ta sama walka.

Słusznie się boicie – już się nie cofniemy. Same sobie weźmiemy głos. Same wejdziemy na scenę. Koniec odbierania nam praw, koniec bezkarności i wyzysku – pieprzymy szefów, pieprzymy przemoc wobec kobiet. Wymawiamy służbę, to nasz strajk!

design & theme: www.bazingadesigns.com