Magdalena Bartecka: Baby i Pany
Baby i pany. O niewidzialnej aktywności wiejskich kobiet, feminizmie i pańszczyźnie z Magdaleną Bartecką, współorganizatorką akcji Kultura jest Babą! rozmawia Mateusz Romanowski.
Mateusz Romanowski: Rokrocznie organizujecie wraz ze stowarzyszeniem Folkowisko festiwal we wsi Gorajec, na który składają się debaty, warsztaty i koncerty. Jakie były poprzednie edycje festiwalu Folkowisko i skąd pomysł na poświęcenie tegorocznej edycji kulturze babskiej?
Magdalena Bartecka (Stowarzyszenie Folkowisko, współorganizatorka akcji Kultura jest Babą): Nasza działalność od samego początku lat koncentruje się wokół tematu wsi i wielokulturowości pogranicza, ponieważ nasze „centrum dowodzenia” jest na granicy z Ukrainą, gdzie przed wojną przenikało się wiele narodowości. Pierwsza edycja naszego festiwalu była poświęcona kulturze ukraińskiej, potem kulturze żydowskiej, aż w końcu przyszedł czas na kulturę chłopską. Ubiegłoroczny Festiwal „Kultura Chłopska” był również świętem z okazji 165 rocznicy zniesienia pańszczyzny w Galicji. Naturalną konsekwencją zeszłorocznego tematu chłopskiego było zajęcie się kulturą babską. To też jest kultura peryferyjna, bo do powszechnej opinii przebijają się przede wszystkim aktywności dotyczące feminizmu wielkomiejskiego, natomiast mało jest głosów dotyczących działalności kobiet wiejskich.
Kiedy dowiedziałem się, że tegoroczna edycja poświęcona jest kulturze babskiej, zastanawiałem się, na ile myśleliście o tym wcześniej, a na ile zajęcie się kulturą babską było jakąś formą waszej odpowiedzi na atak na „ideologię gender”. Na przestrzeni ostatniego roku był to dosyć kontrowersyjny temat.
Na taki temat tegorocznego festiwalu zdecydowaliśmy się już wcześniej, ale kontrowersyjne tematy to coś, co często wypływa przy okazji naszych działań. Podobnie było, kiedy zajmowaliśmy się akcją „Jestem ze wsi”, która przypadła na czas kampanii anty-słoikowej. Przy okazji medialnych występów byliśmy pytani o to zjawisko. Chętnie też odpowiadaliśmy na związane z tym pytania, bo stereotyp „słoika” też jest czymś, co warto rozbroić. Linia prawdziwego konfliktu nie przebiega wcale pomiędzy „słoikami” i „miastowymi”. Pomyśl o dwóch pracownicach/pracownikach zatrudnionych na „śmieciówce“. Jedna/jeden jest z prowincji, druga/drugi jest rodowitą/ym warszawianką/kiem (choć przecież jej/jego dziadkowie lub rodzice też pochodzili ze wsi, jak zdecydowana większość społeczeństwa). Czy rzeczywiście za ich złą sytuację odpowiada to, że ktoś jest z Szydłowca, czy raczej brak sensownych miejsc pracy dla młodych ludzi? Konflikt słoiki-rodowici, to – z perspektywy elit – świetny wentyl bezpieczeństwa, który kanalizuje społeczne emocje.
Podoba mi się w waszych akcjach fakt podkreślenia problemów systemowych i strukturalnych, na których bazie budowana jest dyskryminacja. Coś, czego nie ma w wywiadach z celebryckimi publicystami, którzy jak Krzysztof Varga, obwinia peryferie o to, że przywożą do Warszawy swój kiepski gust i zespół Weekend.
Wielu artystów i naukowców w Polsce lubuje się w uprawianiu myślenia kolonialnego czy nawet kolonizatorskiego, uważając mieszkańców prowincji za dzikich tubylców, za ciemną i absolutnie bierną masę. Tak opisuje się np. mieszkańców PGR-ów, którym przykleja się łatkę leniwych i niezaradnych „homo sovieticusów”. Tymczasem, jak pokazują np. badania terenowe dr Tomasza Rakowskiego na obszarach dotkniętych post-transformacyjną biedą ludzie wykazywali się tam niesamowitą zaradnością. Architekci transformacji mogą to potępiać, ale ze swojego punktu widzenia mieszkańcy i mieszkanki dawnych PGRów działali racjonalnie przejawiając ogromną determinację. Świadczy to o wielkim potencjale przystosowawczym, mówiąc językiem CV.
To samo odnosi się do aktywności, zaradności i podmiotowości wiejskich kobiet. Słowa „kreatywność”, czy „mobilność” są zwykle zastrzeżone dla powstającej rzekomo „klasy kreatywnej”. Tymczasem mnóstwo wiejskich kobiet (np. członkinie mojej bliskiej rodziny) musi emigrować za granicę w poszukiwaniu pracy, ucząc się w wieku 40-stu-kilku lat od podstaw obcego dla siebie języka i przystosowując do zupełnie nowego środowiska. Czy to nie jest „mobilność“ i „kreatywność“?
Jest to właśnie to, co Rakowski nazywa „praktykowaniem niemocy”. Wydaje mi się, że podkreślanie względności tego, co dzisiaj nazywamy „kreatywnością”, czy „elastycznością” jest bardzo istotne.
Tak. Podobnie jest np. z pojęciem obywatelskiej aktywności. Wieś nie mieści się w panującej wizji nowoczesnego „społeczeństwa obywatelskiego“. Ale czy np. działalność rad tworzących „budżety sołeckie“ (czyli formy budżetu partycypacyjnego!) to nie jest działalność społeczna i obywatelska? Konieczne jest przedefiniowanie pewnych pojęć tak by zmieściły się w niej formalne i nieformalne działania kobiet na wsi, również w instytucjach przykościelnych takich jak rady parafialne.
Coraz więcej jest też sołtysek, które robią świetną robotę. Trzeba jednak zwrócić uwagę na to, że praca sołtyski jest pracą bezpłatną, co utrudnia godzenie jej z innymi obowiązkami i obniża społeczny prestiż tego zajęcia. Za zarządzanie państwem czy województwem otrzymuje się wynagrodzenie, ale jeśli schodzimy na poziom sołecki to jest to praca niewynagradzana. Często sołtyski dokładają do niej z własnej kieszeni. Bardzo istotne jest podkreślanie aktywnej roli kobiet na prowincji, ale trzeba też głośno mówić o barierach, które ta aktywność musi przełamywać. Przede wszystkim dlatego, że mówią o tym same kobiety-sołtyski (np. w wywiadach opracowanych przez M. Fuszarę). Jeśli zapomnimy o strukturalnych uwarunkowaniach to możemy dojść do wniosku, że skoro oddolna działalność kobiet rozwija się tak świetnie, to właściwie nie potrzebuje żadnego wsparcia np. ze strony państwa. W ten sposób postać zaradnej kobiety może zostać wykorzystana do narzucania modelu neoliberalnej „superwoman“, która zawsze powinna radzić sobie sama.
Odbyła się już pierwsza debata, podczas której pytaliście o możliwość istnienia czegoś, co można by nazwać „wiejskim feminizmem“. To też składa się na swojego rodzaju odczarowanie wsi, która w obiegowej opinii jest po prostu konserwatywna.
Kobiety działające na wsi często nie nazywają tego co robią „feminizmem” i moim zdaniem wcale nie jest konieczne, żeby to tak nazywać. Najważniejsze, żeby tworzyć możliwość wymiany doświadczeń między kobietami z dużych miast i z „prowincji“. Podczas naszego festiwalu będziemy chcieli taką platformę do współpracy stworzyć. Dlatego podczas partycypacyjnej debaty, która odbędzie się w naszej wsi 12 lipca spotkają się zarówno uczestniczki warsztatów dla pań z naszej gminy, członkinie Koła Gospodyń Wiejskich i lokalne działaczki, jak i aktywistki z miasta. Myślimy, że jest to pole, na którym możliwe jest wspólne działanie. Często wystarczy „zaczyn”, a dalej inicjatywy rozwijają się same i to z niesamowitą energią.
Co mogłoby stanowić impuls takiej współpracy?
Np. problemy, z którymi zmagają się zarówno kobiety wiejskie jak i miejskie, a których rozwiązanie wymaga zmiany polityki na poziomie ogólnopolskim, a nie tylko lokalnym. Dobrym przykładem jest praca opiekuńcza kobiet. Wiąże się ona nie tylko z podziałem obowiązków w rodzinie, ale także z rzadko poruszanym tematem potężnych cięć infrastrukturalnych. W wieś uderza to szczególnie mocno. Stąd ponad dwukrotnie wyższy wskaźnik relatywnego ubóstwa czy dużo niższy współczynnik skolaryzacji na poziomie przedszkolnym na wsi. O ile likwidacja infrastruktury, takiej jak transport publiczny uderza w obie płcie, to likwidowanie infrastruktury zdrowotnej i edukacyjnej uderza w dużo większym stopniu w kobiety, bo to one zazwyczaj opiekują się osobami niesamodzielnymi – jak pokazuje np. dr Sylwia Michalska. Kiedy państwo wycofuje się z pomocy w tej opiece to obowiązki te zostają przerzucone na kobiety. A to powoduje, że mają one po prostu mniejszą możliwość udzielania się społecznego i politycznego. Nie mówiąc już o tym, że gdy zamyka się domy kultury, biblioteki czy urzędy pocztowe to nie tylko zmniejsza się dostęp do usług publicznych, ale szanse na znalezienie pozarolniczego zatrudnienia dla kobiet maleją. A przecież zarówno na poziomie państwowym jak i unijnym mówi się dużo o konieczności zrównoważonego rozwoju i zapewnienia miejsc pracy na wsi poza rolnictwem.
Na koniec chciałbym jeszcze zapytać się o temat zniesienia, jak i świadomości doświadczenia pańszczyzny. Mam wrażenie, że w przeciwieństwie do symboli Powstania Warszawskiego i Żołnierzy Wyklętych dzisiaj jednoznacznie kojarzonych z prawicą, temat pańszczyzny dalej ma w sobie duży potencjał lewicowy.
Na pewno przypominanie pańszczyzny, czyli kilkusetletniego pół-niewolnictwa ogromnej większości naszych przodków ma ogromne znaczenie. Ważne są zwłaszcza działania w terenie, podejmowane z lokalną społecznością. U nas, w Gorajcu przykładowo odczyszczamy zatarte napisy na krzyżach pańszczyźnianych. To zupełnie niesamowita i niemal całkowicie zapomniana rzecz – pamiątki stawione dla uczczenia zniesienia pańszczyzny, często własnym sumptem przez lokalną wspólnotę. Żadne wydarzenie, żadna bitwa czy zmiana granic znana z „oficjalnej historii” nie pozostawiła tak wielu materialnych śladów w przestrzeni jak właśnie „zdobycie swobody“ w 1848. W oficjalnym przekazie mówi się o tym, że pańszczyzna została zniesiona z łaski zaborców, co nie do końca jest prawdą biorąc pod uwagę zaangażowanie i opór samych chłopów od wybuchów buntów (takie jak np. u nas w Baszni) po codzienne, niespektakularne formy oporu.
Również w tym punkcie duże znaczenie miała „kwestia kobieca”. Moja babcia opowiadała mi, jak chodziła pracować „na pańskie“ i jak była kontrolowana i karana przez gumiennego za wynoszenie „kłósków“ pod spódnicą. To już było po zniesieniu pańszczyzny w Kongresówce, ale widać, jak wiele musiały ryzykować kobiety w tamtych czasach i że stosunki pańszczyźniane trwały długo po tym jak oficjalnie zniesiono pańszczyznę. Bo to kobiety w czasach pańszczyźnianych musiały wyżywić swoje rodziny, odziać, ozuć, ogrzać izbę, zadbać, żeby zwierzęta nie padły. Musiały zrobić coś z niczego. Praca 20 godzin dziennie, 7 dni w tygodniu. Podkreśla to np. Marian Pilot, pisarz i laureat nagrody NIKE, który wraz Ulą Zaborniak-Kopeć, młodą poetką i działaczką społeczną z naszych okolic będzie 12 czerwca gościem naszej kolejnej debaty w Krakowie. Pilot świetnie opisuje jak tradycje oporu wobec pańszczyzny były produkowane i reprodukowane właśnie przez kobiety, w czymś co określa mianem „mateczników“, czyli wiejskich wspólnot przeciwstawiających się władzy pana. Zdaniem Pilota jeśli w warunkach pańszczyźnianych istnieć mogła jakakolwiek wspólnota, to była to wspólnota kobiet rozpaczliwie walczących o byt swój i swojej rodziny, zdolnych do wszystkiego, do tego nawet, by polecieć na Łysą Górę, aby od samego diabła się dowiedzieć, jaką truciznę dziedzicowi zadać. Dobrym przykładem takiej postaci z „matecznika“ jest np. Dorota z Siedlikowa, pierwsza mieszkanka tej wsi, którą po pięciuset latach istnienia Siedlikowa zarejestrowała „oficjalna historia“. A zarejestrowała ją dlatego, że w 1612 władze spaliły ją na stosie jako czarownicę.
Temat pańszczyzny wiążę się z kwestią kobiecą jeszcze w inny sposób. Pańszczyzna była strukturą analogiczną do nowoczesnego niewolnictwa czarnych, które panowało np. w USA. Długie trwanie po-niewolniczych struktur ekonomicznych i mentalnych spowodowało, że amerykański feminizm był zdominowany przez białe kobiety z klasy wyższej. W pewnym momencie „czarny” ruch kobiecy bardzo mocno upomniał się o swoje prawa. Myślę, że podobieństwo historii niewolniczej i post-pańszczyźnianej wymaga od nas dekolonizacji myślenia o naszej historii i współczesności, w tym o wiejskich kobietach. Wizja rozwoju Polski, która traktuje wszystko co sytuuje się poza centrami wielkich miast jako balast jest w pewnym stopniu daleką konsekwencją pańszczyzny, i uderza bezpośrednio w kobiety. Mam nadzieję, że działalność takich stowarzyszeń jak nasze może pomóc zmienić ten sposób mówienia i myślenia o wsi.
Już 21 maja odbędzie się debata „Kobiety na peryferiach. O niewidzialnej aktywności kobiet na wsiach i mniejszych miastach”.
Szczegóły na fanpage’u wydarzenia