Gierszewska: Łono milczenia

My, kobiety, które nielegalnie usunęłyśmy ciążę, jesteśmy wśród was. I czas przerwać nasze milczenie.

Print

Dwie kreski zobaczyłam siedząc na kiblu w mieszkaniu mojego byłego. Ostatni sposób, w jaki chciałabym się dowiedzieć.

Właściwie druga kreska była niewyraźna, ledwie widoczna, tylko pod światło. Gdybym trochę ponad rok wcześniej nie zobaczyła tego samego u jednej z moich bliskich osób (dzisiaj szczęśliwej zdaje się mamy), pewnie machnęłabym ręką i „pomyślała o tym jutro”. Szczęście, nieszczęście, nie wiem, o ciąży dowiedziałam się w jej trzecim tygodniu na kiblu w mieszkaniu mojego byłego.

Również jemu – byłemu – pierwszemu o tym powiedziałam. Mieszkałam z nim i akurat był w domu, kiedy wyszłam z łazienki, a komuś musiałam powiedzieć – mimo że to nie on był współsprawcą tego zamieszania. Sprawca dowiedział się jakieś pół godziny później – kiedy wyszliśmy na spacer, nie mając pojęcia dokąd idziemy, po prostu rzuciłam: „chyba jestem w ciąży”.

Sprawa z aborcją w Polsce jest nieco skomplikowana. Właściwie jest z zupełnie z dupy strony rozwiązana, a nawet rozwiązaniem nie powinno się tego nazywać, bo przepisy, które powinny to regulować faktycznie można o kant rozbić. Każdy z trzech przypadków, w których można legalnie usunąć ciążę (do końca 12. tygodnia) ma przynajmniej jeden głośny przypadek odmowy wykonania aborcji lub utrudniania tego.

Ciąża powstała w wyniku czynu niedozwolonego? „Agata” z Lublina, siedemnastolatek z piętnastolatką, seks w tym wypadku nie jest „dozwolony” (przynajmniej według polskiego prawa), późniejsze wędrówki od szpitala do szpitala, z bandą „obrońców życia” na ogonie (ich wspólne modlitwy przed szpitalem, w którym znajdowała się dziewczyna, są tylko kolejnym, po „krzyżu smoleńskim”, przykładem wpływu, jaki kościół katolicki wywiera na opinię publiczną), aż wreszcie interwencja ówczesnej ministry zdrowia ostatecznie zakończyły się usunięciem ciąży niemal w ostatniej sekundzie.

Ciąża zagrażająca życiu i zdrowiu kobiety? Alicja Tysiąc po narodzinach kolejnego dziecka mogła nieodwracalnie stracić wzrok, dlatego zaczęła starania o, legalną w tym wypadku, aborcję. Starania zakończyły się niepowodzeniem – Alicja urodziła córkę i straciła wzrok. Sprawa zakończyła się w Strasburgu. Alicja Tysiąc w mediach związanych z kościołem katolickim kreowana jest na bezduszną morderczynię, którą dzięki sile wiary udało się powstrzymać przez planowanym mordem. Ikona, cóż  że ślepa.

Ciąże z nieodwracalnym uszkodzeniem płodu nie obfitują w tak spektakularne medialnie doniesienia jak iście hollywoodzka interwencja rządu czy międzynarodowy szum wywołany przez Helsińską Fundację Praw Człowieka, jednak prawicowo-katolickie media od kilku miesięcy pytają: „Czy chcesz mnie zabić tylko dlatego, miały że nie będę «normalny»?” (pytanie obrazuje zazwyczaj zdjęcie ośmiomiesięcznego płodu).

Kobieta ma w tym kraju, delikatnie mówiąc, przejebane. Na wspomnienie sytuacji sprzed 1993 roku, słyszy się w kontrze, że „feminazistki chcą mordować nienarodzone dzieci, jak Hitler!!!111jedenjedenjeden”. Szkoda, że znawcy i znawczynie historii i poglądów Adolfa na różne kwestie zdają się zapominać, że owszem, za Hitlera, przez całe dwa lata aborcja w Polsce była legalna – tak samo jak dla Żydów i Romów, ale jednocześnie Niemki miały absolutny zakaz. Mruknę sobie pod nosem coś o wyższości rasy aryjskiej nad narodami słowiańskim, romskimi i żydowskimi i już o tym milczę.

Innym, równie uroczym logicznie argumentem, jest pytanie „a gdyby to ciebie twoja mama usunęła?!”. Cóż, gdyby mnie usunęła, wiele rzeczy wyglądałoby inaczej, to raz. A dwa – urodziłam się w roku 1988, moja mama wiedziała, że może usunąć niechcianą, bo planowana nie byłam, ciążę, jeśli tylko chce; i cóż, wciąż tu jakby jestem.

Przerażająco śmieszna, tak tak,  reaguję na nią nerwowym chichotem, jest sama nazwa ustawy regulującej kwestię aborcji w Polsce: ustawa z dnia 7 stycznia 1993 r. o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. W tej, którą wspominana ustawa znosiła, również nie ma słowa o kobiecie jako podmiocie (ustawa z dnia 27 kwietnia 1956 r. o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży), jednak pojawienie się znienacka płodu jako jedynej nawet-nie-osoby, której sprawa ta może dotyczyć, wywołuje mdłości. Ale przecież jestem feminazistką, nienawidzę dzieci, obrzydzają mnie małe stópki i najchętniej wszystkie bym wymordowała.

Wizyta u ginekologa tylko potwierdziła to, co już wiedziałam – no ciąża, „o, tu, widzi pani?” zaznaczając owalny kształt wielkości małej fasoli pyta lekarz. Coś tam widzę. Mam jeszcze gdzieś moje pierwsze zdjęcie USG, wyrzucać nie zamierzam.

Kiedy o feminizmie i prawach kobiet wiedziałam jeszcze tylko tyle, że są (kwestia umowna), do polskiego wybrzeża przybił demoniczny „statek aborcyjny”. O ile pamiętam, na brzegu przywitał go Roman Giertych – co to za dzieciaka zamawiał z kolegami pięć piw salutem rzymskim na tle hinduskiego symbolu szczęścia – grzmiąc zapewne o grzechu i/lub morderstwach popełnianych na statku. Przepraszam za mało szczegółową relację, akurat wtedy bardziej niż prawa kobiet interesowała mnie, trochę z musu, własna edukacja. Pamięć o wydarzeniu pozostała, tak samo jak nazwa organizacji, która zorganizowała sobie wycieczkę do nadwiślańskich ziem – łatwe do zapamiętania „Kobiety na Falach”. Po nitce do kłębka od „Kobiet na Fali” dotarłam do „Kobiet w Sieci”, dlatego gdy zapadła decyzja, co zrobić z tą fasolą w mymłonie – wiedziałam, gdzie się zwrócić.

Na stronie można znaleźć to, co można znaleźć, wystarczy tam zajrzeć i nie muszę tego streszczać, zresztą najważniesza zakładka od razu rzuca się w oczy, bez zbędnych ceregieli można się dowiedzieć, co i jak. Zamówiłam tabletki, zapłaciłam i nastał najgorszy czas – nerwowe oczekiwanie. Wreszcie, po miesięcu stresu, podczas wakacji u rodziny mojego partnera, dostałam wiadomość, że wyczekiwana paczka dotarła. Z Indii.

„Kobiety w Sieci” pomagają kobietom, które zaszły w niechcianą ciążę i mają nieszczęście mieszkać w krajach, w których zarodek i płód mają status ważniejszego (!) człowieka (!!) niż potencjalna matka i jej potencjalne dziecko po narodzinach – podobno w kraju, w którym mieszkam, działa polityka prorodzinna, czego po powszechnym braku powszechnego ubezpieczenia, niewielkiej ilości żłobków i przedszkoli w niewielkiej cenie, przyzwoleniu społecznym na ubóstwo i głód, bo „nie potrafią się ustawić/mieli pecha/są pasożytami na socjalu/mam wyjebane” raczej nie zauważam. No ale – feminazizm i te sprawy, moim największym marzeniem jest zniszczenie rodziny.

Moje nowe znajome zwały się Misoprostol i Mifepriston. Jedna z nich blokuje wydzielanie się progesteronu, hormonu odpowiedzialnego za utrzymanie ciąży, drugą bierze się po 24 godzinach, w dwóch rzutach pod język, do rozpuszczenia. Jest to w miarę bezpieczny sposób usunięcia ciąży w domu, bez wizyty u ginekologa, bez ryzyka wykonania zabiegu w środku nocy, po ciemku, bez znieczulenia i „w razie czego, ciebie tu nie było”. Wskazane jest, by ktoś był w pobliżu – na wypadek wystąpienia gwałtownego krwotoku i wszystkich jego następstw.

Skurcze pojawiły się szybko, niecałe pół godziny po przyjęciu pierwszej porcji; kiedy zaczynało boleć, resztki tabletek wciąż rozpuszczały się pod moim językiem. Zanim się zaczęły, włączyłam sobie szmirowaty film o brokatowych wampirach mając nadzieję, że dzięki temu raz na zawsze obrzydzę sobie to dzie/ało (poskutkowało). Szybko przestałam zwracać uwagę na to, co działo się na ekranie, bo ból zwalił mnie z nóg – dosłownie, kuliłam się na łóżku, łykając kolejne tabletki przeciwbólowe bez większego rezultatu. Ulgę przyniosło dopiero zwinięcie się na tym samym kiblu, na którym miesiąc wcześniej zobaczyłam dwie kreski. Wymowa tej sceny dociera do mnie dopiero teraz, chociaż pamiętając ten rozrywający wnętrzności ból, wolałabym nie poznawać tego na własnym ciele. Sytuację uratował ketonal. Dzięki niemu byłam w stanie podnieść się z tego nieszczęsnego kibla i wziąć kolejną porcję, zagryzając ketonalem. Było już lepiej. Nawet udało mi się zasnąć, ale filmu nie dokończyłam.

To działo się w niedzielę, w czwartek wypadała wizyta kontrolna u ginekologa. Miałam zamiar ją olać, ale źle znosiłam powolne wydalanie pozostałości po ciąży – a perspektywa trwania tego stanu jeszcze przez kilka tygodni skłoniła mnie do wizyty. Podczas której, po raz kolejny upewniając mnie w czymś, czego byłam pewna, lekarz poinformował mnie, że poroniłam. A to, co zostało, dobrze byłoby wyłyżeczkować, więc „zapraszam do mnie na dyżur, jutro rano”.

W klinice po godzinnym oczekiwaniu na przyjęcie, a potem półgodzinnym na badania, pojawiła się pani psycholog, przy dziesięciu obcych kobietach informując mnie, że jeśli w związku z poronieniem potrzebuję jej pomocy, to mogę jej szukać w pokoju o jakimś numerze. Nie czułam potrzeby rozmowy z psychologiem, ale przyszło mi do głowy, że będąc po poronieniu ciąży, którą mogłabym chcieć, zrobiłoby mi się conajmniej niemiło, słysząc taką propozycję wśród obcych ludzi, bez jakiejkolwiek prywatności. Ale jak wiadomo, feminazistki to nie są prawdziwe kobiety, tylko jakieś zmutowane babochłopy.

Z samego zabiegu nic nie pamiętam, poza rozmową o języku czeskim. Jedynym śladem świadczącym, że w ogóle coś miało miejsce, była kropelka krwi na prawej łydce. I uporczywa myśl o tym, dlaczego żyję w tak chorym kraju, który zmusza mnie do rodzenia dzieci, na które mnie nie stać, które nie jest w stanie mi pomóc wychować dziecka, do którego urodzenia zmusza; w którym muszę uciekać po pomoc za granicę lub do podziemia, narażając tym samym swoje życie i zdrowie, w którym nie mogę nikomu powiedzieć „miałam aborcję”, by nie usłyszeć steku wyzwisk, obelg i grożenia policją.

Oczywiście, że wiem, co odpowiedzieć – można mnie nazywać morderczynią i aborcjonistką (czemu to drugie traktowane jest jako obelga – ja nie wiem), bo słyszę na co dzień gorsze epitety, jakimi ludzie się do siebie zwracają, można grozić mi policją, bo w przeciwieństwie do osób trzaskających groźbami, ja znam prawo dotyczące aborcji i wiem, gdzie takie teksty można sobie włożyć.

Powiązane ze środowiskiem katolickim organizacje pro-life podają, że liczba kobiet, które przechodzą aborcję w Polsce, to 7 do 12 tysięcy. Fundacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny podaje liczbę 100 tysięcy. Nie zastanawiam się, które liczby są prawdziwe. Prawdziwe jest to, że rocznie przeprowadza się w Polsce zaledwie kilkaset legalnych zabiegów, dlatego którakolwiek liczba nie byłaby prawdziwa, liczba kobiet przechodzących aborcję tak jak ja, w tajemnicy, nielegalnie, z narażeniem życia i zdrowia, jest większa niż tych, które doczekały się aborcji w normalnych, bezpiecznych warunkach.

Moja mama wie, że miałam aborcję. Kiedy jej o tym powiedziałam, po sztucznym poronieniu, a przed łyżeczkowaniem macicy, powiedziała tylko „to twoja decyzja, jesteś dorosła”. I nasze stosunki teraz wyglądają normalnie – może dlatego, że od dziecka wiedziałam, i to dzięki mojej cudownej mamie – prostej kobiecie ze wsi, że ksiądz może sobie mówić na ambonie różne rzeczy, ale to my, kobiety, zmagamy się z tym, jakie są efekty jego słów. I to nasze ciało, nasza decyzja i nasze życie.

Dlatego zamiast robić z tego tajemnicę, mówię: MIAŁAM NIELEGALNĄ ABORCJĘ z powodów ekonomicznych, ponieważ nie wierzę państwu, które od lat pierdoli na temat polityki prorodzinnej; ponieważ nie jestem katoliczką i kościół nie będzie narzucał mi swoich przekonań; ponieważ dla mnie to moje życie jest najważniesze, nie wstydzę się tego, i to ja będę decydować o tym, jak ono wygląda.

W lipcu 2012 roku wzięłam tabletki poronne, które zadziałały skutecznie – miałam aborcję. Dzisiaj mam 25 lat, nie żałuję tego, co zrobiłam, nadal jestem z tym samym partnerem i kiedyś chcielibyśmy mieć dziecko – jeśli bedziemy wiedzieli, że jesteśmy w stanie zapewnić mu jedzenie i dach nad głową.

Do 1993 w Polsce aborcja z przyczyn ekonomicznych była legalna. Zmieniła to jedyna w dziejach tego kraju premier – kobieta.

Karolina Gierszewska

design & theme: www.bazingadesigns.com