Łazarczyk: Równość już w Polsce jest. Po co ten cały feminizm?

Na Święta przyjechałam do Polski i jak zawsze spotkałam się z moimi koleżankami, za którymi tak tęskniłam w Szwecji, gdzie studiuję już drugi rok. Wspaniałe spotkanie w fajnym swojskim gronie. Rozmawiając i dopytując się, co słychać u każdej z nas, robiłyśmy naszyjniki z koszulek. W trakcie rozmowy jedna z dziewczyn powiedziała coś w stylu, że ma takiego opanowanego faceta, „a my baby – typowe histeryczki – potrzebujemy, żeby facet postawił nas do pionu”. Może część osób stwierdzi, że jestem przewrażliwiona, ale podzielam opinię, że rzeczywistość kształtuje się w dużej mierze przez język, dlatego jestem zdecydowanie przeciwna wszelakim uogólnieniom, które utrwalają stereotypy. Na zdanie koleżanki natychmiast zareagowałam sprzeciwem, że wcale kobiety nie są histeryczkami! Jest to często powtarzany argument (zarówno przez mężczyzn, jak i najwyraźniej kobiety), który ma na celu potwierdzenie, że kobiety są zbyt emocjonalne i brak im zimnej krwi w podejmowaniu ważnych decyzji. Wniosek? Baby, najczęściej histeryczki i panikary, nie nadają się do polityki, zarządów firm itd. Atmosfera trochę się zagęściła i na beztroskim spotkaniu towarzyskim powiało grozą.

D56H22

Zszokowana, że nie znalazłam poparcia w swoim gronie, postanowiłam dalej brnąć w ten grząski temat. „Jedną z konsekwencji postrzegania kobiet jako niestabilnych emocjonalnie, jest niska liczba kobiet w polityce, dlatego ja jestem za parytetami wyborczymi” – zawyrokowałam. Muszę nawinie przyznać, że spodziewałam się poparcia ze strony bliskich mi osób, a w dodatku wykształconych młodych kobiet, które po studiach walczą o swoje miejsce na rynku pracy, niedługo też prawdopodobnie będą żonami i matkami. Ku mojemu zaskoczeniu cztery dziewczyny, z których tylko jedna brała czynny udział w dyskusji, były przeciwko parytetom, a jedna w ogóle się nie odzywała. Dowiedziałam się, że parytety uwłaczają kobietom, podważają ich inteligencję oraz kompetencje. „No bo mają się dostać do parlamentu tylko dlatego, że są kobietami?!” I dalej stara śpiewka – „nie należy nic kobietom ułatwiać, dostaną się do polityki, jeżeli okażą się na tyle kompetentne!”

Chociaż moje (jak mi się wydawało – wszystkim znane) argumenty wyjaśniające, jakie są pozytywne strony parytetów odbiły się jak grochem o ścianę, to i tak je tu z uporem przytoczę. Po pierwsze, już chyba wszyscy zapomnieli, że przez stulecia odmawiało się kobietom prawa do nauki. Jako te niegodne edukacji miały się zajmować tzw. prowadzeniem domu. Kiedy dostęp do edukacji już stał się rzeczywistością, kolejnym krokiem milowym było wywalczenie prawa do głosu w wyborach. No tak, Polki uzyskały czynne prawo wyborcze już w 1918 roku, 10 lat przed Wielką Brytanią (1928 r.), 26 lat przed Francją (1944 r.) i 61 lat przed Szwajcarią (1971 r.), więc wygląda na to, że jesteśmy bardzo progresywnym krajem. Gdyby nie sufrażystki i kobiece ruchy emancypacyjne w dalszym ciągu nie miałybyśmy nawet wstępu na uniwersytety, a co dopiero prawa do głosowania. Przykro mi, ale nie jestem w stanie pojąć, w jaki sposób wprowadzenie parytetów miałoby poniżać kobiety, które bez tych „sztucznych” regulacji nie mogłyby się ani kształcić, ani głosować!

Po drugie, warto zaglądać do sąsiadów i inspirować się sukcesami innych. Szwecja jest jednym z krajów o najwyższej liczbie kobiet w polityce. W ostatnich wyborach kobiety uzyskały w przybliżeniu 45% poparcia na poziomie narodowym i 43 % w wyborach lokalnych. W 1971 roku kobiety stanowiły tylko 14% parlamentarzystów. Jak zaszły zmiany? W 1972 roku Partia Liberalna opowiedziała się za koniecznością angażowania kobiet w politykę i w tym samym roku wprowadziła 40%-owe parytety wyborcze dla kobiet w swojej partii. W latach 80-tych kolejne partie poszły za ciosem i zaczęły dobrowolnie wprowadzać kwoty wyborcze dla kobiet, czego rezultatem był wzrost udziału kobiet w polityce o 30% już w latach 80-tych. W dalszym ciągu partie samodzielnie i indywidualnie decydują o parytetach wyborczych, które nie są ustanowione konstytucyjnie.

Po trzecie, statystyki pokazują czarno na białym, że obecnie mamy nawet więcej wykształconych kobiet niż mężczyzn, więc argument o nieprzygotowaniu kobiet ma się nijak do rzeczywistości. Jak kobiety mają wejść w zdominowany przez mężczyzn świat polityki, w którym rolę grają męskie sojusze zawierane na nieoficjalnych spotkaniach ciągnących się do późnych godzin nocnych przy niemałej ilości napojów wysokoprocentowych? Nie, nie twierdzę, że kobiety nie piją alkoholu lub nie lubią spędzić wieczoru przy lampce wina lub czegoś mocniejszego, ale problem tkwi gdzie indziej. Spójrzmy prawdzie w oczy, bardzo często kobiety nie są mile widziane na spotkaniach „męskich klubów”, podczas których roi się od szowinistycznych żartów. Dlatego też czasem wręcz kobiety nie mają ochoty uczestniczyć w tych spotkaniach „po godzinach” albo zwyczajnie nie mogą, kiedy muszą biec do przedszkola, świetlicy lub do domu, żeby zmienić nianię lub babcię.

Tu dochodzimy do kolejnego aspektu, który jest problemem systemowym. Kobiety, które póki co głownie zajmują się domem i dziećmi mają pracę na dwa etaty. Nierówny podział urlopu rodzicielskiego, brak państwowych żłobków i przedszkoli zrzuca głownie na kobiety ciężar wychowania dzieci. Ten patriarchalny model rodziny świetnie ilustruje anegdota, którą kilka lat temu opowiedziała Ewa Wanat na spotkaniu zorganizowanym przez „Gazetę Wyborczą”. Odtwarzam to z pamięci, ale brzmiało to mniej więcej tak: „Prowadzę poranny program radiowy na bieżące tematy polityczno-ekonomiczne. Mimo, że jest wiele kobiet ekspertek, to muszę ze wstydem przyznać, że większość moich gości stanowią mężczyźni. Dlaczego? Kiedy dzwonię do kobiety i zapraszam ją do rozmowy w programie, pyta się mnie, na jaki temat, a potem na którą godzinę. Kiedy mówię, że jest to poranna audycja, to kobiety zwykle odmawiają, bo za wcześnie. Trzeba przygotować dzieci do szkoły, zrobić śniadanie itd. Kiedy zapraszam mężczyznę, prawie zawsze słyszę natychmiastowe „tak”, a potem pytanie, to kiedy dokładnie mam przyjechać? Nieważne jaki temat audycji, czy o jakiej porze dnia, facet ma czas, bo to żona przecież zajmie się dziećmi.”

Te cztery argumenty absolutnie nie przekonały moich koleżanek. Co więcej, jedna z nich stwierdziła, że ona to kompletnie nie rozumie, co to jest właściwie feminizm. Rzecz się wydaje oczywista, ale nie do końca. Po rozmowach ze znajomymi obu płci (grupa wiekowa 24 – 30 lat, wykształcenie wyższe, co najmniej stopień magistra lub doktora, kierunki ścisłe jak i humanistyczne) widzę, że rozmowy związane z wszelaką sytuacją kobiet nie są jakimkolwiek obiektem zainteresowania. Natomiast sam termin „feminizm” wzbudza zażenowanie i niesie ze sobą bardzo negatywne skojarzenia. Wiele osób nadal twierdzi, że feminizm jest wymierzony przeciwko mężczyznom. Nikt nie chce przyjąć do wiadomości, że feminizm ma na celu równość kobiet i mężczyzn (równe zarobki, równy podział obowiązków, równy dostęp do wyższych stanowisk), której się nie osiągnie bez zaangażowania obu płci. Na tę wiadomość moja koleżanka – wartościowa, inteligentna kobieta, po doktoracie, przedstawicielka klasy średniej – skwitowała „Równość już w Polsce jest. To po co ten cały feminizm?”.

Takiego obrotu sprawy to już zupełnie się nie spodziewałam. W tym momencie dyskusja się skończyła i wróciłyśmy do tzw. plot. Co mnie zawsze uderza w tych rozmowach? Młode wykształcone kobiety z klasy średniej, ambitne i ciekawe świata w ogóle nie zaprzątają sobie głowy czymś takim jak feminizm. Uważają to za wymysł zachodni, który ma się nijak do rzeczywistości. W tym momencie zawsze zadaję sobie pytanie, jeżeli nie one, to kto ma wziąć sprawy w swoje ręce?! Jeśli nasze pokolenie kobiet nie widzi problemu, to jak dotrzeć do mężczyzn? Jak zacząć zmienianie świadomości społecznej związanej z równością kobiet, skoro nie ma świadomości problemu? Najpierw trzeba postawić diagnozę, następnie przedyskutować symptomy i metody leczenia, żeby zacząć leczyć. Dopóki więcej młodych kobiet, dziewczyn, dziewczynek nie zainteresuje się tematem, to niestety zasługi polskich feministek będą dosyć krótkoterminowe. Dlatego, mimo że mój artykuł nie jest pierwszym w swoim rodzaju, utwierdzam się w przekonaniu, że należy powtarzać aż do skutku, co to jest feminizm i jakie są objawy braku równości w naszym kraju.

Nina Łazarczyk – studentka Peace and Conflict Uniwersytetu w Uppsali (w Szwecji); zainteresowania badawcze: kwestie separatyzmu i nacjonalizmu, konflikty religijne, sytuacja kobiet w konflikcie i sytuacji post-konfliktowej; członkini grupy dyskusyjnej Gender in Peace and Conflict Studies; feministka

design & theme: www.bazingadesigns.com