Kunz: Mężczyźni, którzy nie potrafią milczeć

Magdalena Kunz

W ubiegłym tygodniu Alyssa Milano, modelka i aktorka, która doświadczyła przemocy seksualnej ze strony niesławnego już producenta filmowego Harvey’a Weinsteina, zainicjowała kampanię eksponująca skalę problemu przemocy seksualnej wobec kobiet*.

Konfesyjny hashtag #metoo opublikowałam z relatywną łatwością, jaką pomogły mi wypracować lata feministycznego treningu odzyskiwania własnego głosu, którym mogę mówić o swoim doświadczeniu. Na Facebooku mam około 1000 znajomych, na mój post zareagowało 40 z nich, w tym 8 mężczyzn. Jeden cismężczyzna podziękował mi i napisał do mnie prywatną wiadomość, w której zapytał, jak reagować, przeciwdziałać i zapobiegać przemocy, prosił o rady, instrukcje, wytyczne. Moja misja społeczna skończyła się jakiś czas temu, kiedy ostatecznie znużyło mnie odbijanie edukacyjnej piłeczki od czoła kolejnego sceptyka koncepcji, że kobiety to ludzie. Znów pojawiło się dobrze znane, przezroczyste oczekiwanie, że wykonam dla i za mężczyzn darmową emocjonalną i edukacyjną pracę. Jest w końcu tyle literatury przedmiotu, po którą można samodzielnie sięgnąć, dostępne są warsztaty antyprzemocowe, organizowane również przez mężczyzn dla mężczyzn; można usiąść w pojedynkę, z kolegami, przysłuchać się temu, co mówią kobiety (kobiety naprawdę wiele już na ten temat powiedziały, napisały i opublikowały), zastanowić się, co robić – i czego nie robić – żeby nie wzmacniać kultury gwałtu i opuścić komfortową strefę deklaratywnego pasywnego feminizmu sojuszniczego. Ale wiecie, jak to jest – mężczyzna komunikuje swoją potrzebę, więc – jako osoba prawidłowo zsocjalizowana na kobietę – przeorganizowuję sobie grafik, żeby wygospodarować czas i na tę potrzebę we właściwy sposób odpowiedzieć.

Żeby uczciwie postawić sprawę – wykonuję pracę feministycznej refleksji dlatego, że ten rodzaj wysiłku postrzegam jako pożyteczny i potrzebny osobom dotkniętym patriarchatem, nie jego współbudowniczym.

Wraz z rozpoczęciem kampanii pojawiło się trochę męskich świadectw – niewielki odsetek mężczyzn wykorzystał okazję, jaką stworzyła kampania #metoo, żeby – być może po raz pierwszy w swoim życiu – powiedzieć głośno o sobie i swoim doświadczeniu przemocy. Patriarchat nienawidzi mężczyzn, którzy stają się ofiarami. Mężczyźni, którzy znaleźli się po stronie krzywdzonych, tracą przywilej bycia mężczyznami. W tym miejscu warto zaznaczyć, że nie istnieje coś takiego, jak nieodpowiedni czas i miejsce na danie tego rodzaju świadectwa – jeśli kampania stworzona przez kobietę dla kobiet przysłużyła się osobom doświadczonym przemocą, bez względu na ich tożsamość psychoseksualną – to tylko i wyłącznie dobrze. W ogromnej większości historie molestowania i gwałtów – bez względu na płeć, wiek czy orientację narratora/narratorki – opowiadają o przemocy ze strony innych mężczyzn. Tak, problem molestowania i gwałtów popełnianych przez kobiety na innych kobietach, mężczyznach i dzieciach istnieje, dotyczy około 10% osób poszkodowanych i domaga się osobnych badań i analiz, ponieważ inna jest jego skala, motywacje sprawczyń, konteksty i uwarunkowania kulturowe i społeczne. W żaden sposób nie oznacza to, że cierpienie mężczyzn doświadczonych przemocą ze strony matek, partnerek czy przełożonych ma drugorzędną wagę. Cierpienie nie podlega stopniowaniu; nie licytujemy krzywd zaznanych przez doświadczające różnego rodzaju przemocy dzieci, osoby z niepełnosprawnością, osoby nieheteroseksualne, mniejszości religijne i etniczne, dzieci i młodzież prześladowane przez grupy rówieśnicze, mężczyzn doświadczających przemocy domowej ze strony swoich partnerek, osoby niebiałe, osoby odbiegające od obowiązujących kanonów urody. Krzywdy jednostek są niemierzalne. Jednocześnie, żeby skutecznie przeciwdziałać zjawisku, trzeba właściwie opisać i zrozumieć jego specyfikę – wykreślanie z równania czynników, które stanowią bezpośrednią motywację sprawców przemocy, takich jak płeć czy wiek, jest zabiegiem kontrskutecznym i działa na niekorzyść osób poszkodowanych. Innymi słowy, dorośli mężczyźni nie padają ofiarą pedofilii, ponieważ nie są dziećmi, heteroseksualne kobiety nie doświadczają homofobii, i tak dalej.

W idealnie kulistym, postpatriarchalnym świecie czynienie takich zastrzeżeń nie ma racji bytu, ponieważ wszyscy doskonale rozumiemy, że zainteresowanie dobrostanem jednej grupy społecznej nie stanowi ataku na interesy innej. Jednak w świecie, w którym żyjemy, większość gwałtów i przypadków molestowania nie zostaje w ogóle zgłoszona, a spośród tych, które ostatecznie trafiają na policję, 2% (słownie: dwa procent) oskarżeń okazuje się bezpodstawne. W tym świecie, w odpowiedzi na medialną informację, że kilkanaście kobiet oskarża o przemoc seksualną znanego producenta, część opinii publicznej życzy podstępnym manipulantkom piekła, ponieważ kobiety ze swej natury rutynowo wrabiają mężczyzn, wiedzione wewnętrznym imperatywem niszczenia im życia dla zasady i przyjemności. W świecie, w którym dwa do dziewięćdziesięciu ośmiu to pół na pół, a domniemanie niewinności oznacza w praktyce milczące założenie niewiarygodności osoby doświadczonej przemocą – w tym świecie komentarz kalibrujący oburzenie selektywną troską o te, a nie inne grupy budujące swoją tożsamość wokół specyficznej wspólnoty doświadczeń, zdaje się obligatoryjny.

Jeśli ktoś decyduje się podzielić swoją osobistą historią, nie ingeruję. Kiedy słucham o cudzym doświadczeniu przemocy, staram się uczestniczyć w tym procesie opowiadania w taki sposób, w jaki autor/ka opowieści sobie tego życzy. To nie moja historia, nie ja ją opowiadam. I nie zawsze, nie wszędzie moje doświadczenie okazuje się potrzebne, przydatne, pomocne, ważne. Kiedy doświadczony/a przemocą mówi, milczę.

Mężczyzn, którzy powiedzieli o swoim doświadczeniu, było niewielu. Wielu natomiast postanowiło zająć wobec kampanii mniej lub bardziej krytyczne stanowisko. Niemal od razu pojawił się postulat degenderyzacji komunikatu i nadania mu uniwersalnego, „ogólnoludzkiego” charakteru, który pozwoli w narrację o przemocy seksualnej włączyć cismężczyzn. Dla jasności – ci, którzy się o to upominali, to nie ci sami mężczyźni, którzy zdecydowali się wykorzystać przestrzeń, jaką dała kampania #metoo, żeby powiedzieć o sobie coś bardzo intymnego, co być może najtrudniej wyartykułować, czego niektórzy z nich nigdy dotąd nie próbowali ubierać w słowa, żeby wypowiedzieć je na głos. Ci, którzy przyszli komentować cudze wyznania, mieli coś do powiedzenia na temat doświadczeń swoich internetowych koleżanek, swoich partnerek, współpracowniczek, matek, mieli swoje zdanie na temat skali, wagi i wiarygodności doświadczenia kobiet w ogóle: że przesadzają, że niewłaściwie kreślą granice swojej integralności, że błędnie interpretują zachowania naruszające ich intymność, że szukają uwagi, mają kompleksy, powinny nabrać dystansu, brakuje im poczucia humoru, nikt ich dawno nie… i tak dalej.

Wiele na temat antyprzemocowej akcji mieli do powiedzenia mężczyźni, którzy jej nie stworzyli i nie byli jej częścią. Ci bardziej empatyczni próbowali reagować współczuciem – pojawiali się pod postami koleżanek: „widzę Cię”, „słucham Cię”, „współczuję Ci”, pisali, zostawiając po sobie ślad swojej uwagi poświęconej kobiecie. Mężczyznom naprawdę było przykro. Być może niektórym z nich było przykro do tego stopnia, że nie potrafili dłużej w milczeniu dźwigać ciężaru współodpowiedzialności za przemoc, której kolejne świadectwa pojawiały się przed ich oczami. Cismężczyźni, przytłoczeni nieznośnym poczuciem winy, powodowani potrzebą oczyszczenia sumień, być może w oczekiwaniu na realne wybaczenie ze strony kobiet przez nich skrzywdzonych – trudno powiedzieć z całą pewnością, co powodowało inicjatorami i uczestnikami akcji – postanowili dokonać coming outu i za pomocą hashtaga #ididit zaczęli oznaczać się w social mediach jako sprawcy przemocy seksualnej. Być może nie zawsze ich intencje były egoistyczne. Kilka znajomych kobiet powiedziało mi, że doceniają ten gest, w końcu publiczne przyznanie się do winy też kosztuje. Sprawcy przemocy seksualnej zostali więc docenieni, dostawali lajki, czasem więcej lajków, niż ich koleżanki, które publicznie opowiedziały o tym, że i w jaki sposób tej przemocy doświadczyły. W naszej rzeczywistości gwałtu bardziej wstydzi się zgwałcona niż gwałciciel; doświadczenie kobiet jest z zasady kwestionowane i relatywizowane, bo istnieje 2 do 98% szans, że nie mówią prawdy. Część kobiet nie tylko nie zgłasza, ale w ogóle nie przyznaje się do tego, że była molestowana albo została zgwałcona. Nie wiem, jak wiele spośród kobiet dotkniętych przemocą seksualną nie chciało patrzeć na to, jak ich gwałciciele, w atmosferze zrozumienia i uznania odwagi cywilnej, publicznie posypują głowę popiołem.

Nikt nie zapytał kobiet, czy tego potrzebują. Czy opowiadając swoją historię doświadczenia przemocy, chcą, żeby sprawca pojawił się jako słuchacz, żeby zabrał głos. Czy pomoże im to w procesie odbudowywania integralności psychicznej i fizycznej, która ulega radykalnemu rozpadowi, kiedy doświadcza się gwałtu.

Między procesem radzenia sobie z traumą po gwałcie i procesem przepracowywania poczucia winy, że się zgwałciło, nie istnieje żadna symetria. Pozorowanie równowagi pomiędzy doświadczeniem przemocy a przyjęciem odpowiedzialności za bycie jej sprawcą w trybie bezpośredniej, publicznej odpowiedzi na historię osoby dotkniętej przemocą, bez jej wyraźnej zgody, jest kolejnym naruszeniem jej granic, retraumatyzacją w niekontrolowanych i niepożądanych warunkach, jeszcze jednym niekonsensualnym działaniem. Mężczyźni, wiedzeni potrzebą reakcji, zajęcia stanowiska, wyrażenia swojego stosunku, określenia swojej roli, przekształcili kampanię o doświadczeniach molestowanych i zgwałconych kobiet w opowieść o sobie. Wierzę, że niektórzy z nich po prostu nie pomyśleli. Wierzę, że wielu z tych, którzy pomyśleli i mimo tego opublikowali hashtag #ididit, zrobiło to, ponieważ nie potrafią milczeć. Ponieważ nauczono ich, że nawet jeśli zdecydują się na milczenie, muszą o tym najpierw głośno opowiedzieć.

Propozycja degenderyzacji narracji o kobiecym doświadczeniu przemocy seksualnej i próba symetryzacji doświadczeń osób poszkodowanych i sprawców przypominają mi niezliczone dyskusje z cismężczyznami, rozgniewanymi na kobiety, które budują dla siebie safe space’y. Ci sami mężczyźni, którzy chronią symboliczne męskie terytoria, bronią swojego prawa do męskiej szatni – męskiej przyjaźni, męskich rozrywek, męskich wzorców zachowań – i różnicują przestrzeń na męską i niemęską, deprecjonując tę ostatnią jako słabą, „babską”, „pedalską” – ci właśnie mężczyźni reagują złością, kiedy w jakąś przestrzeń nie zostają wkluczeni. Nie chodzi o to, że są realnie zainteresowani współdzieleniem z kobietami jakichś doświadczeń; chodzi o zasadę, zgodnie z którą – na mocy wielusetletniej praktyki kulturowo-społecznej – mężczyźni posiadają nieograniczony fizyczny i symboliczny dostęp do wszystkich obszarów rzeczywistości (i równocześnie wyznaczają kobietom w przestrzeni prywatnej pewne ograniczone terytoria, które pełnią funkcję izolacyjną). Kiedy to nieograniczone, należne im w ich własnym mniemaniu prawo do wszechobecności zostaje nagle odebrane – odebrane, dodajmy, przez kobiety – pojawia się nierozpoznawane dotąd poczucie zagrożenia. Patriarchalna cismęska tożsamość konstytuuje się i reprodukuje za pomocą pozytywnych wzmocnień – jest silna, aktywna, obecna.

Socjalizacyjna rola kobiet polega z kolei na pasywnym towarzyszeniu męskiemu kreującemu podmiotowi: mężczyzna jako podmiot musi działać, realizować dynamiczny proces zmiany. Wykluczenie możliwości uczestnictwa w jakimś procesie samo w sobie stanowi zagrożenie; tożsamość, której stopień integralność jest wprost proporcjonalny do siły obecności, kurczy się i słabnie przed każdym progiem kolejnych zamykających się przed nią drzwi. Nieobecny i niemy, cismężczyzna znika. To poczucie zagrożenia jest tym głębsze, że milcząca, pasywna, przezroczysta obecność jest w kulturze i społeczeństwie przypisana kobietom, a budowanie tożsamości płciowej polega przecież na wzmacnianiu różnicy. Lęk przed zniknięciem generuje imperatyw zaznaczania swojej obecności w każdym miejscu, w którym się aktualnie jest. Być może jednym z fundamentalnych elementów kultury reprodukującej relacje władzy jest męski lęk przed niewidocznością, manifestujący się często jako rodzaj przekonania, że męska obecność – fizyczna i symboliczna – jest niezbędna wszędzie tam, gdzie wydarza się coś istotnego, co wymaga uwagi, i że musi to być zawsze obecność aktywna, wyraźnie zaznaczona, głośno wyartykułowana.

Mężczyźni, którzy czują się zobligowani do zaznaczenia swojej obecności na rysowanej przez kobiety mapie doświadczeń; mężczyźni, którzy uznają, że ich głos musi nieodłącznie towarzyszyć kobiecej narracji; mężczyźni, którzy są przekonani, że kobiece świadectwa domagają się ich komentarza: wszystkich ich od dnia narodzin uczono, że milczenie oznacza bierność, przezroczystość, nieobecność, że ich rolą jest znajdować się w nieustannym ruchu, zawsze działać, zawsze mówić o wszystkim, co wydaje się im ważne, zawsze artykułować swoje stanowisko, zawsze zaznaczać swoją obecność, nigdy nie pozwalać sobie pozostać niezauważonym, nigdy nie znikać z pola widzenia, nigdy, nawet na chwilę, nie usuwać się w cień, nigdy nie milczeć, kiedy mówią inni/inne. 

Przez stulecia obecność kobiet w kulturze była milcząca. Jednym z kluczowych elementów procesu odzyskiwania własnego głosu, którym można mówić o osobistym doświadczeniu używając odpowiedniego dla siebie języka, jest samodzielne zaznaczanie granic własnej suwerenności i odrębności, określanie indywidualnej strefy komfortu i warunków bezpieczeństwa.

Cismężczyzna trenowany jest do kontrolowania i zarządzania mapą społecznych i jednostkowych doświadczeń: ma wskazywać kobietom i słabszym od siebie mężczyznom (którzy, im słabsi, tym mniej są męscy) odpowiednie miejsce i formę ich pasywnej obecności. Jest trenowany do używania swojego głosu jako narzędzia dyscypliny i przywoływania do porządku. Kiedy te dwie dążności – kobiece wybijanie się na suwerenność i męski wysiłek zachowania pozycji kontroli i dominacji – ścierają się ze sobą, dochodzi do demonstracji siły i bezsilności z jednej strony i biernego lub aktywnego oporu z drugiej. Być może cismężczyznom tak trudno mówić o własnym doświadczeniu przemocy również dlatego, że nie potrafią mówić inaczej niż z pozycji siły – nie nauczono ich, jak mówić do innych w nieinwazyjny sposób, słuchać, jak ściszyć głos i kiedy go zawiesić.

Kobiecy głos można zagłuszyć. Można kobiety zmusić do milczenia albo skutecznie odwieść od mówienia. Można je zakrzyczeć. Wiele kobiet nie zdecydowało się publicznie opowiedzieć o swoim doświadczeniu.

Niektóre opublikowały sam hashtag; inne na zamkniętych, safe space’owych grupach mówiły o lęku, nieprzepracowanej traumie, wstydzie, o tym, że nie znalazły w sobie dość siły, której potrzeba, żeby głośno powiedzieć o przemocy seksualnej, której doświadczyły. Każda z tych indywidualnych decyzji wymagała równie wielkiej odwagi, ponieważ każda została podjęta suwerennie w systemie, który ucisza kobiety, odbiera głos osobom doświadczonym przemocą, generuje kobiecy wstyd. Milczenie może być aktem wielkiej odwagi, ponieważ oznacza świadomą zgodę na pozostanie w cieniu, rezygnację z uwagi, oddanie przestrzeni innym mówiącym, zgodę na tymczasową niewidoczność. Pierwszym krokiem na drodze do demontażu kultury gwałtu jest opuszczenie terenu jej budowy: najlepsze, co mężczyźni mogą zrobić, żeby przeciwdziałać przemocy wobec kobiet, to nie przekraczać wyznaczonych przez nie granic, nie molestować, nie gwałcić. Nie zawłaszczać przestrzeni, w ramach której kobiety budują swoją podmiotowość; nie uciszać ich i nie dyscyplinować, kiedy mówią o sobie; w milczeniu słuchać kobiet i od nich się uczyć.


* Na potrzeby tekstu pojęcia „kobieta” używam roboczo w odniesieniu do osób identyfikujących się jako kobiety, a także identyfikowanych (zgodnie lub wbrew ich faktycznej identyfikacji) jako kobiety, które doświadczyły przemocy seksualnej właśnie ze względu na tę zewnętrzną identyfikację. Pojęć „mężczyzna” i „cismężczyzna” używam wymiennie, odnosząc je do osób, u których przypisana męska płeć jest zgodna z tożsamością płciową.

design & theme: www.bazingadesigns.com