Kontrola reprodukcji: dwa fronty, jedna walka

Łukasz Wójcicki

Do czego służy kontrola rozrodczości czy, szerzej, praw reprodukcyjnych w ogóle? Czemuś musi służyć, skoro rządzący – ci na Wiejskiej i ci w Świątyni Opatrzności Bożej – dokładają tylu starań, żeby trzymać na tych prawach łapę. Już sam tytuł książki Michelle Goldberg „Wojny reprodukcyjne. Płeć, władza a przyszłość świata” wskazuje, że nie chodzi o wolność, równość i sprawiedliwość (w Polsce, jeśli chodzi o to ostatnie, to zawsze idzie w parze z prawem…), tylko o władzę. Przypada ona w udziale tym, którzy kontrolują macice. Umyślnie użyłem tylko męskiej formy, bo ci, którzy ochoczo krzyczą: „dajcie mi rząd macic”, to przede wszystkim faceci.


13838077_1522907007775547_1419515358_oIlustracja Tosia Buszewicz

Restrykcyjne regulowanie rozrodczości, podobnie jak w przypadku kobiet, stosuje się również na fermach krów, świń i kur hodowanych na przemysłowy przemiał. Okazuje się, że z pozoru niezwiązane sprawy mają wiele wspólnego, szczególnie jeśli spojrzymy na nie z perspektywy feministycznej. Procedury znęcania się nad zwierzętami w przemyśle mięsno-mleczarskim są ściśle zależne od płci zwierzęcia. Zmuszanie zwierząt płci żeńskiej do ponadnaturalnej rozrodczości i produkcji mleka jest stosowaną na przemysłową skalę okrutną praktyką kontroli ich ciał. Zwierzęta mają rodzić i dawać mleko nie w naturalnym cyklu rozrodczo-laktacyjnym, ale pod dyktando ekonomii hodowlanej i konsumenckich przyzwyczajeń żywieniowych, dających priorytet spożywaniu mięsa i nabiału. Krytyka feministyczna podsuwa nam silną analogię do kobiecych ciał. Kontrola państwowo-duchowna nad kobiecymi macicami to próba naciągnięcia przyciasnego kondomu „dobra wspólnego” na prywatne doświadczenie kobiety. Od teraz ma ono podlegać publicznej ocenie i przepisom rządowym. Parlament i episkopat, dla podtrzymania patriarchalnego status quo, prywatną sferę kobiecej cielesności próbuje upchnąć w ustawę, strasząc kodeksem karnym. Ustawa ma gwarantować porządek niezbędny do sprawowania kontroli. W obu przypadkach, hodowców i polityków razem z klerem, utrzymanie tego porządku to gwarancja dominacji nad kontrolowanymi ciałami.

Profesor Animal Husbandry na Uniwersytecie w Bristolu John Webster twierdzi, że krowy mleczne poddawane są największemu cierpieniu fizycznemu i psychicznemu ze wszystkich hodowlanych zwierząt. Bezlitosny proces zmuszania krów do rodzenia potomstwa i laktacji poza ich naturalnym cyklem rozrodczym do tego stopnia niszczy ich organizmy, że krowy dożywają maksymalnie czterech lat życia, podczas gdy w środowisku naturalnym żyją od 10 do 20 lat. Kontrola reprodukcji zwierząt hodowlanych, podobnie jak kontrola praw reprodukcyjnych ludzi, oparta jest na seksistowskich założeniach. W przypadku zwierząt to krowy poddawane są torturom sztucznego stymulowania płodności i laktacji, podczas gdy byczki są „odpadem” produkcyjnym, który zaraz po urodzeniu idzie na przemiał zwany „cielęciną”. Jeśli chodzi o ludzi kontrola dotyczy wyłącznie kobiecych ciał i to od kobiety oczekuje się, że będzie odpowiedzialna za wszelkie praktyki reprodukcyjne. I mimo że mężczyzn nie przerabia się na cielęcinę, to podobnie jak byczki są „odpadem” zwolnionym z odpowiedzialności za prawa reprodukcyjne, tak, jakby w ogóle ich nie dotyczyły. 

Jeden z najsilniejszych postulatów ruchu feministycznego kiedyś i dziś to prawo do kontroli nad swoim ciałem. Na marginesie walki o prawa reprodukcyjne rozgrywa się dramat brutalnie wykorzystywanych i masowo gwałconych każdego dnia krów, macior i kur. Ten codzienny dramat jest jednak niewidoczny, bo zwierzęta sprowadzane są do kawałów mięsa, pojemników na mleko i maszynek do robienia jajek. Tak skrajne uprzedmiotowienie zwierząt hodowlanych ma na celu pozbawienie ich resztek atrybutów czującej istoty. Tym samym stają się dla nas obiektami spożywczymi lub nośnikami luksusowych produktów. Podobnie jest z prawami reprodukcyjnymi kobiet, które łatwiej nam zignorować, jeśli sprowadzimy kobiety do macic, inkubatorów i automatów na mleko.

O seksistowskim podłożu manipulacji prawami reprodukcyjnymi świadczy nie tylko systemowa przemoc wobec kobiet, odbierająca im prawo do legalnej aborcji, zapłodnienia in vitro czy antykoncepcji. Innym aspektem tej samej opresji, na który zwraca uwagę Carol J. Adams, autorka książki „The Sexual Politics of Meat”, jest kolor skóry. To przede wszystkim kolorowe kobiety poddawane są przymusowym programom sterylizacji w krajach zarówno rozwiniętych, jak i rozwijających się. Analogia do praktyk przemysłu mięsno-mleczarskiego jest aż nazbyt wyraźna. Oprócz tego, że to właśnie krowom, a nie bykom, odbiera się prawo do naturalnego cyklu rozrodczego, poddawane są dodatkowo bolesnej sterylizacji w celach zwiększenia kontroli płodności.

W przemyśle mięsno-mleczarskim natura nikogo nie interesuje. Nie działa na korzyść życia, jest ośmieszana i wypaczana. Liczy się popyt napędzany kapitalistyczną chęcią zysku za cenę eksterminacji zwierząt. W „przemyśle” konserwatywno-katolickim z kolei natura jest koronnym argumentem za obroną życia. To  „natura” ma zmuszać kobietę do rodzenia, zakładania rodziny i bycia kurą (sic!) domową, zaś jej negowanie ma zasługiwać na najgłębsze potępienie, ostracyzm i ognie piekielne. Podobny jest tylko koszt obu przemysłów: życie i zdrowie kobiety, tej zwierzęcej i tej ludzkiej.


Korekta: Michalina Jadczak

design & theme: www.bazingadesigns.com