Marta Kijańska: Nie ma pisania bez czytania
„Przychodzi też czas na pranie mężowskich koszul, prasowanie kołnierzyków, wspólne odkurzanie domu, odprowadzanie dziecka do przedszkola, rodzinne obiady, zakupy z matką, spacer; codzienne życie. I na pewno warto w tym szukać szczęścia i bezpieczeństwa, warto znaleźć w tym wiarę, nadzieję i miłość”.
Z Martą Kijańską, autorką tomu „Okno życia”, o jej wierszach – szczerych, lapidarnych, słodko-kwaśnych, zaskakujących komunikatywnością… – rozmawia Angelika Łuszcz
Angelika Łuszcz: W drugim zbiorze „Dzienników” Jerzy Pilch notuje: „Przy pisaniu czytać należy jak najwięcej – utalentowanemu nie zaszkodzi, grafomana nie wyleczy. […] Żeby napisać dobry wiersz o paleniu, trzeba przeczytać dobry wiersz o paleniu […]”.A jak jest u Ciebie, czy ktoś szczególnie mocno uwodzi Cię poetycko? Czy wzorujesz się na jakichś autorach/kach? Tropisz ślady, zapachy, barwy?
Marta Kijańska: Jerzy Pilch ma moim zdaniem absolutną rację; poetę, pisarza – literata; tworzy literatura, którą przeczytał. Nie ma pisania bez czytania. Trzeba czytać, czytać, i jeszcze więcej czytać. Każde zajęcia w Studium Literacko – Artystycznym (podyplomowe, dwuletnie studia na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego), które skończyłam, zaczynały się od tego stwierdzenia. Nie było prowadzącego, który by od tego przesłania nie zaczął, i na tym nie skończył – CZYTAJCIE. Staram się czytać jak najwięcej, zarówno klasyków, jak i literatury współczesnej. Bardzo pomaga fakt, że to uwielbiam. Dotyczy to poezji, prozy i eseistyki; po prostu wchłaniam książki. Naturalnie, wszystko gdzieś już zostało napisane, wytworzone, zrobione; trudno jest zaskoczyć i trudno być nowatorskim. W pisaniu największym wrogiem jest to, co już ktoś napisał, co zawsze pobrzmiewa gdzieś, czymś, w tle. Staram się nie naśladować, nie wzorować na nikim, ale myślę, że to jest nieuniknione, i czyni się niejako samo przez się. Poetycko nieustająco uwodzi mnie Szymborska, ze swoim fenomenalnym mądrym językiem paraboli i alegorii. Zaczytuję się w niej pasjami i wciąż od nowa. Miałabym duży kłopot, z wymienianiem poetów, których uwielbiam i mnie inspirują; jest ich tak wielu i są tak różnorodni. Na mój koktajl, najpyszniejszy z pysznych, prócz Szymborskiej, składa się Herbert, Kapuściński, Barańczak, Poświatowska, ale i Białoszewski, Bukowski, Świetlicki. To wszystko doprawiam angielską poezją metafizyczną (szczególnie George Herbert i John Donne), bez której nie byłoby smaku.
A. Ł.: Zapytam Cię jeszcze o proces tworzenia; jak długo dojrzewają w Tobie wiersze, by mogły zaistnieć? Czy jest tak jak w Twoich utworach, że „piszesz, przepisujesz, skreślasz”, i – czy często zdarza się „doba bez weny”, w której „butelka stoi, a wiersze nie płyną”?
M. K.: Natchnienie, czymkolwiek jest, przychodzi nagle i niespodziewanie. To nie jest tak, że siadam przy biurku o konkretnej godzinie z postanowieniem „a teraz napiszę pięć wierszy”. To się dzieje niezależnie ode mnie. Wiersze przychodzą w całości, albo poprzez pojedynczą frazę, zbitkę słów. Inspiracją jest niemal wszystko, ale bardzo często zdarza się tak, że wiersz podąża sam w swoją stronę, w zupełnie innym kierunku, niż rzeczywistość, która była dla niego inspiracją. Wiersz tworzy nową rzeczywistość. Swoją własną. Wiersz jest również dla mnie jakimś zatrzymaniem, momentem, chwilą. Trudno to wytłumaczyć, bo sama nie do końca to ogarniam. Pisanie niesamowicie uczy pokory; trzeba nauczyć się skreślać. I skreślać. I skreślać. I usuwać. Można oczywiście napisać tysiąc słów na temat czułości, ale po co? Czasami wystarczą dwa zdania. Trzeba wiedzieć, kiedy zrezygnować i pokochać kropkę. Uczę się tego nieustannie. Poezja jest jeszcze bardziej wymagająca niż proza, bo wiersz musi być zagęszczaniem. Jeśli da się z niego coś usunąć, to znaczy, że nie jest to dobry wiersz. Ale naturalnie, w przypadku własnego pisania, to szalenie trudne, bo wszystko wydaje się ważne. Dlatego piszę, przepisuję, skreślam i nieustannie nad sobą pracuję. A z procesem tworzenia bywa różnie, czasami coś powstaje od razu, a czasami wiersz leży tygodniami i nie mogę znaleźć dla niego dobrego zamknięcia, satysfakcjonującej puenty. Wtedy nie pomaga ani cisza i spokój, ani butelka czerwonego wytrawnego.
A. Ł.: Skąd pomysł, żeby z bezpiecznego, prozatorskiego gruntu – myślę tu o Twojej książce „(Nie)winna” z kwietnia 2013, przyjętej ze zgodną akceptacją przez środowisko krytycznoliterackie – zwrócić się w kierunku poezji? Czy myślisz o sobie w kontekście szerszego projektu poetyckiego?
M. K.: Zgodna akceptacja środowiska brzmi fantastycznie. Powieść „(nie)winna”, jednakowoż, nie jest klasyczną fabułą; to proza poetycka, w której granica między prozą a poezją jest bardzo płynna, czasami niezauważalna; jest w niej też ponad pięćdziesiąt wierszy. „Okno życia” to mój trzeci tomik; debiutowałam w wieku siedemnastu lat „Ziarnkiem goryczy”. Potem były „Okruchy tęsknoty” w 2007. Ale mam wrażenie, jakby od tamtego pisania minęły lata świetlne. Tamte wiersze wydają mi się w większości dziecinne, niedojrzałe, naiwne, a niektóre po prostu słabe. Naturalnie, cieszę się z tych poprzednich tomików, ale – chociaż wciąż szukam swojego głosu i staram się rozwijać, czuję, że bardzo dojrzałam poetycko. To nie jest „projekt poetycki”, to jestem ja. Gdybym miała określić kim jestem, powiedziałabym – poetką, mimo że kolejna powieść się pisze, i pisuję też felietony. Dlatego mówię o sobie literatka, bo w tym przewrotnym słowie mieści się wszystko. Ale poezji zdecydowanie we mnie najwięcej, i od zawsze przychodzi do mnie, nie wiadomo skąd. Nagle; znacka i znienacka. Może wynika to z mojej (nad)wrażliwości, którą chyba gdzieś w genach odziedziczyłam, wybaczcie rodzice…, z jakiegoś emocjonalnego rozchwiania, bo jestem trochę wariatką, ale w pewien sposób wszyscy przecież jesteśmy nienormalni, którzy piszemy…
A. Ł.: Tytułowe „Okno życia” nasuwa skojarzenia z miejscem umożliwiającym matkom zostawienie niechcianego dziecka, z miejscem anonimowym, dyskretnym i – wbrew pozorom – bezpiecznym. W wierszu o takim samym tytule piszesz: „wystarczająco długo rzygałam tą miłością do ciebie/ a teraz sobie ją wreszcie urodzę/ i co głupio Ci?/a mąż powiedział przy śniadaniu, wiesz, okno życia jest na ulicy obok”. Czy urodzenie dziecka nie stanowi (tutaj) momentu przełomowego, czy – dla bohaterki, która z powodu permanentnej nieobecności mężczyzny jest rozdarta, przygnębiona – nie jest swego rodzaju oczyszczeniem, albo chociażby namiastką drugiej osoby, upragnionym „owocem”? I czy owe „Okno..” nie otwiera nowych możliwości, nie daje szansy na nowe, inne życie?
M. K.: Kiedy – by tak rzec – projektowałam ten tomik, chciałam, żeby był zamkniętą historią młodej kobiety. Kobiety, która dojrzała; ma świadomość swoich błędów, a także tego, że życie to nie jest worek prezentów, z którego można wyciągać coraz to nowe. I jeśli nawet zdarzyły jej się pomyłki, zdarzyło jej się zranić, zawieść, zbłądzić, to ważne jest, że uświadamia sobie, że najistotniejsze wartości są stałe, nie zmieniają się i warto o nie walczyć. Uświadamia sobie, że szaleństwo jest szaleństwem, i może dobrze, gdy też jest na nie czas i miejsce, bo ono czasem, mimo że potrafi bardzo poharatać, na pewno potrafi niesamowicie wzbogacić i uszczęśliwić. A nawet wiele rzeczy zmienić na lepsze. Cudownie, jeśli w życiu nagle pojawia się egzaltacja, dzikie – nawet jeśli – w pojęciu ogółu – grzeszne piękno. W końcu „co to za eden, gdy tylko jeden”, prawda? Nie staram się usprawiedliwiać romansów, flirtów, czy zdrad, ale nie udawajmy, że jesteśmy bardziej święci niż święci i nie udawajmy, że nie ma wokół nas pokus i czasem im nie ulegamy. To Oscar Wilde powiedział, że jedynym sposobem, aby pozbyć się pokusy, jest ulec jej…
Przecież kiedy wychodzimy za mąż, to nie zakładamy klapek na oczy i nie jesteśmy niczym koń na Wielkiej Pardubickiej. A odbiór zmysłowy zupełnie nam się nie wyłącza. Życie tak nie wygląda. Życie tak naprawdę bardziej przypomina brazylijską telenowelę. „Pan ma żonę, ja mam męża, sytuacja się napręża…”. Ale nie da się żyć wyłącznie szaleństwem i chwilą. I nie zawsze można i trzeba przewracać swoje (i czyjeś przy okazji) życie do góry nogami, z powodu chwilowego wariactwa. Chociaż oczywiście, czasami warto… Przychodzi też czas na pranie mężowskich koszul, prasowanie kołnierzyków, wspólne odkurzanie domu, odprowadzanie dziecka do przedszkola, rodzinne obiady, zakupy z matką, spacer; codzienne życie. I na pewno warto w tym szukać szczęścia i bezpieczeństwa, warto znaleźć w tym wiarę, nadzieję i miłość.
A. Ł.: Tęsknota za kochankiem, historia miłosna, która „nie miała prawa się wydarzyć”, obsesyjnie powracający motyw pustki i rozdarcia – to cały czas ta sama: przygnębiająca i poruszająca historia. Grasz tematyką ryzykowną, rozpiętą na linii banału i świadomej prowokacji. Zastanawiam się, do kogo kierowana jest Twoja poezja? Jakiego czytelnika/czkę zakłada?
M. K.: Wolę prowokację i balansowanie na granicy banału niż patos i wzniosłość. Bo życie jest banalne. To my chcemy widzieć w nim same wzniosłe chwile. Może i jestem nadwrażliwa i egzaltowana, nieco histeryczna, to zapewne wychodzi w moim pisaniu, ale chcę przy tym pisać normalnym językiem i o rzeczach zwykłych, które dzieją się tu i teraz; taka mieszanka. Bo przecież każda chwila jest niepowtarzalna. Myślę, że nie trzeba mieć ambicji czekania na coś ważnego, trzeba nasycać się tym, co jest wokół, otworzyć się na rzeczywistość i pozwolić jej przepływać przez nas. A rzeczywistość to przyjaciółka, która rozwodzi się z mężem bez żadnego „istotnego” powodu, po prostu zwyczajnie przestała go kochać. To znajoma zapijająca smutki i zdrady męża, ale trwająca przy nim i przez to rozdarta. To kolega, który ma żonę pijaczkę, sąsiad z dwiema kochankami, narzeczony, którego zdradzałam, i przyjaciółka, którą oszukałam. To wszystkie nienarodzone i narodzone dzieci znajomych i nieznajomych, były szef, do którego trzepotałam rzęsami i kusiłam spojrzeniami spod półprzymkniętych powiek, koleżanka zawieszona między mężem a kochankiem, etc. To są te ludzkie „banalne” intymne sprawy i przeżycia, z których składa się codzienność i które dotykają każdego. Sądzę, że z historiami opowiedzianymi w moich wierszach wiele osób może się utożsamić. Dlatego o tych – głównie uczuciowych „banałach” chcę pisać, bo są tego warte i mimo, że bywają tragiczne, są piękne.
A. Ł.: W Twoich utworach odnajdziemy ślady Haliny Poświatowskiej, dostrzegalna jest także emocjonalna więź z autorką „Pocałunków” w doborze rekwizytów, kolorów. Przez Twoje wiersze przebija liryka Krystyny Gucewicz („Służbowy wyjazd”, „Wiatr”) – zbieżność być może przypadkowa, ale ośmielę się zapytać, czy ta poezja w jakimś stopniu jest Ci bliska?
M. K.: Poświatowska, Pawlikowska – Jasnorzewska, Hillar, Plath, to poetki, od których wszystko się właściwie zaczęło, dzięki mojej mamie, która mnie nimi „zaraziła”, gdy byłam nastolatką. Mamy nawet taki tomik Jasnorzewskiej, z czasów młodości mamy, który „ukradłam”, kiedy wyprowadziłam się z domu, a potem mama „ukradła” mi go z powrotem i tak sobie go wyrywamy od tego czasu. Ta poetyka zostanie we mnie już na zawsze i jest mi bardzo bliska, podobnie jak poezja Osieckiej; wszystkich tych kobiet, szalonych, tak bardzo doświadczonych przez los i piekielnie nieszczęśliwych, ale dzięki temu tworzących tak przejmującą i piękną poezję. Szczególnie tragiczne i przez to wspaniałe są dla mnie ich wiersze o miłości. Ale chcemy przecież czytać o miłości nieszczęśliwej i pokiereszowanej, zmasakrowanej, z perypetiami; to jest miłość. Miłość szczęśliwa być może istnieje, ale jest nudna. Poza tym pisanie jednak to łza i ból, nie powinniśmy się więc z tego za bardzo cieszyć…
A. Ł.: Dziękuję za rozmowę.