Kapela: Dobry Troll

11118180_10206980539179869_383187653_n

W efekcie pani Bogna zaproponowała mi, abym przedstawił pomysł na obchody Międzynarodowego Dnia Walki z Ubóstwem w naszej szkole. Trochę się wahałem. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Jakby to w ogóle było możliwe, z moim wyglądem leśnego ogra, któremu na dodatek na twarzy wyrastają pryszcze jak grzyby po deszczu w Czarnobylu. Może nadszedł już czas, aby wyjść z cienia? Trochę zamieszać w tej zaśmierdłej od młodzieńczego potu i tanich środków dezynfekujących rupieciarni. Miałem dziesięć lat i coraz mniej czasu, aby cały świat usłyszał moje imię i uklęknął z podziwem przed moim talentem i mądrością. Niedługo później przygotowałem zarys imprezy pod roboczym tytułem: „Bieda jest nudna!”.

Pani Bogna była zachwycona. Nie wiem, jak udało jej się przekonać dyrekcję do tego pomysłu, ale się udało. W dniach 17–24 października miał się w naszej szkole odbyć tydzień walki z ubóstwem. Przygotowałem wiele atrakcji.

Aby uzmysłowić idiotyzm problemu światowego ubóstwa kolegom i koleżankom ze szkolnych ław, postanowiłem podzielić uczniów na kilka grup. Każde z dzieci losowało, w jakiej grupie się znajdzie. Jeśli wylosowałeś jedynkę, trafiłeś do grupy bogaczy. Jeśli dwójkę, wygrywałeś funkcję strażnika. Od trójki do piątki było się przeciętniakiem. Jeśli ktoś dostał szóstkę, lądował w grupie, która musiała przeżyć za mniej niż dolara dziennie. Jeśli siódemkę, był mianowany osobą głodującą. Bogaci mieli wszystko w sklepiku szkolnym za darmo, mogli też jeść w stołówce tyle, ile chcieli. Mieli też bilety przewozowe, dzięki którym uczniowie, którzy wylosowali szóstki i siódemki, musieli nosić ich na rękach, gdzie tylko bogacze sobie zażyczyli. Nie musieli też mieć wiz, które obowiązywały innych uczniów, jeśli chcieli dostać się z jednej klasy do drugiej, wyjść na boisko albo do innych strzeżonych rejonów. Zadaniem strażników było niewpuszczanie siódemek i szóstek do biblioteki, stołówki, sklepiku szkolnego, sali gimnastycznej czy pokoju nauczycielskiego (żeby się nie skarżyli). Prawie nigdzie nie wolno im było chodzić. Szóstki miały prawo do zupy (drugiego dania, kompotu ani deseru już nie dostawały), ale wcześniej musiały uzyskać wizę, która pozwalała im na wejście do stołówki. Ze sklepiku też nie wolno im było korzystać. To oczywiście był uproszczony schemat globalnego podziału bogactwa, ale lepszego nie umiałem wymyślić. Chciałem też, żeby szóstki i siódemki musiały przychodzić do szkoły na piechotę i bez butów, ale mieliśmy październik, pogoda była deszczowa i szkoła nie miałaby tego jak kontrolować. No i mogłoby się to nie spodobać rodzicom. Którym zresztą obchody i tak się nie spodobały, ale o tym za chwilę.

Aby urozmaicić imprezę, postanowiłem nawiązać współpracę z różnymi firmami. Przy pomocy ojca udało mi się namówić kilka ważnych marek, by wsparły naszą inicjatywę „Bieda jest nudna!”. Nie powiedzieliśmy im, że chodzi o obchody Międzynarodowego Dnia Walki z Ubóstwem, bo wtedy firmy nie chciałyby wziąć udziału w takiej imprezie. Powiedzieliśmy, że przez ten tydzień chcielibyśmy w naszej szkole pokazać, dlaczego warto być bogatym. Dzięki tej współpracy zdobyliśmy wiele plakatów, folderów i innego rodzaju reklam, które zostały rozwieszone po całej szkole.

Chodziło o to, żeby biedni i przeciętni mogli się codziennie konfrontować z rozlicznymi luksusowymi produktami, które znajdują się poza ich zasięgiem finansowym. Produktami, których nigdy nie będą mieli. Chcieliśmy wzbudzić w nich aspiracje, dzięki którym będą się starali sięgać po więcej lepszych rzeczy. A przynajmniej tak napisaliśmy z tatą w liście intencyjnym do firm. Który pewnie nie zostałby zauważony, gdyby tato o nim następnie nie przypomniał kolegom telefonicznie.

Szczęśliwie się złożyło, że 24 października miało premierę Playstation 2. Udało mi się wypożyczyć kilka egzemplarzy na pokaz przedpremierowy. Oczywiście korzystać z nich mieli prawo tylko ci, którzy wylosowali jedynki. Inni mogli jedynie przyglądać się ich grze zza przeszklonej witryny, której pilnowali uczniowie-strażnicy. Prawie doprowadziło to do buntu,ale ostatecznie strażnicy dogadali się z najbogatszymi, że będą mogli trochę pograć, jeśli dalej będą bronić pomieszczenia przez sfrustrowanym i wygłodniałym tłumem.

Wszyscy uczniowie nosili opaski, aby było wiadomo, do której grupy przynależą. Niestety, nie był to najlepszy pomysł. Szybko okazało się, że bogaci boją się skorzystać z toalety, gdzie czyhają na nich zorganizowane grupy biednych, ale często silniejszych uczniów. Aby zapobiec rabowaniu opasek i cudownemu zmienianiu stanów (w prawdziwym świecie nie wystarczy napaść na bogatego, aby samemu się nim stać), otworzyliśmy dla jedynek toaletę przeznaczoną dla nauczycieli. Tam byli bezpieczni. Oczywiście nie da się wykluczyć, że pomimo tego odbywały się pewne fluktuacje między grupami. Nie dało się całkowicie wykluczyć pewnych nieprawidłowości. Jednak przyłapani na oszukiwaniu trafiali do obozów pracy, zwanych też sweatshopami, gdzie musieli prasować ubrania, czyścić buty oraz wykonywać inne prace zlecone im przez jedynki.

Miałem też pomysł, żeby musieli jeść ziarna wygrzebywane z gówna, tak jak więźniowie w Korei Północnej, ale pani Bogna wybiła mi go z głowy. Nie zgodziła się nawet na to, żeby gówno było sztuczne, a zamiast ziaren były cukierki. Bez sensu.

We wtorek były warsztaty z ekologii i wegetarianizmu. Ogromnie przejęty, a przez to trochę śmieszny chłopiec z długimi włosami pokazał nam film o tym, że świnie ze wszystkich krajów bałtyckich srają do naszego morza, i jeśli nic z tym nie zrobimy, to niedługo będziemy mieli zamiast Bałtyku wielki basen z gnojowicą. Podobno taka świnia produkuje trzy razy więcej odchodów niż człowiek. W samej Danii jest ich dwadzieścia milionów. To znaczy świń, nie odchodów. Duńczyków jest pięć milionów, a ich świnie produkują tyle gówna, jakby ludzi było sześćdziesiąt milionów. Ktoś tu się nieźle zesrał. Co oni robią z całym tym gównem? Jedzą? Gdy ekologiczny chłopiec zapytał, kto byłby gotów zrezygnować z jedzenie gówna… pardon, to znaczy mięsa, żeby uratować Bałtyk, nikt nie podniósł ręki. Gdy zapytał, co w takim razie zamierzają zrobić, żeby ich morze nie zamieniło się w basen z gównem, odpowiedzieli, że nic.

– Zupełnie wam to nie przeszkadza? W ogóle, ani trochę?

Chłopiec bezradnie rozglądał się po sali, szukając wzrokiem kogoś, kto miałbym jakieś uczucia w tej najwyraźniej istotnej dla niego sprawie. Po dłuższej chwili w końcu ktoś się odezwał:

– A srasz?

Klasa w śmiech, nauczycielka wyprowadza ucznia do dyrektora. W końcu odzywa się ktoś inny:

– Przeszkadzać to może przeszkadza, ale co ja poradzę, że lubię kotlety – mówi z wystudiowaną pozą.

Chłopca zbiło to z tropu, nie wiedział, jak zareagować. – A wiecie, ile jest świń w Polsce?
– Siedemdziesiąt tysięcy? – strzelił ktoś.
– Więcej.

– Milion? – zaryzykowała jakaś dziewczyna.
– Parę milionów? – próbowano dalej, a długowłosy tylko kręcił głową.
– Ja nie wiem, ile jest świń w Polsce, ale wiem, ile jest w tej sali – odezwał się z tylnej ławki nauczyciel pilnujący zajęć. Parę osób się zaśmiało, choć nie było wiadomo, kogo konkretnie miał na myśli. Ktoś posłusznie zachrumkał. Chciałem powiedzieć, że w sali jest tylko jedna gruba świnia. I siedzi w ostatnim rzędzie. Ale się powstrzymałem.

– Siedemnaście milionów. I one wszystkie srają do naszego morza. Miłej kąpieli. Oraz smacznego.

W środę zrobiliśmy sobie dzień przerwy od rozrywek i mogłem obserwować, jak niedożywione dzieci snują się po korytarzach pośród wesołego gwaru wydawanego przez jedynki, które kazały się bez sensu nosić na rękach tam i z powrotem. Bardzo to było zabawne, muszę przyznać.

W czwartek zamiast lekcji odbył się konkurs piosenki o biedzie pod hasłem „Nie ma biedy”. Jako pierwszy wystąpił chrześcijański zespół hip-hopowy Hiob, który rapował o tym, jakie ciężkie było życie w starożytnej Judei („jestem jak Hiob / niestraszny mi trąd”), że Jezus Chrystus miał tylko jedną suknię („sprawdź to!”), a pieniądze nie są w życiu najważniejsze („a jak nie wierzysz, zapytaj Jezusa / jak się bez kasy można poruszać”). Następnie na scenę wszedł wokalista grający minimal techno na dziecięcych organkach Casio, na scenie klubowej znany jako Franciszex. Obcięty na krótko, w starych ortalionowych dresach, przyjechał do nas z Lubiąża. Cieć nie chciał go wpuścić do szkoły. Nie pomogło pokazywanie zaproszenia, dopiero interwencja dyrekcji pozwoliła wykonawcy dotrzeć na scenę. Jednak gdy tylko się na niej znalazł i rozpoczął swój set, cała sala oszalała, jakby ktoś rozdał publiczności ecstasy. A przecież raczej nikt tego nie zrobił. Po Franciszexie przyszła kolej na Bractwo Dobrej Śmierci, amatorski chór męski śpiewający pieśni ze śpiewnika Pelpińskiego oraz inne piosenki pasyjne, smutne i żałobne, autorstwa między innymi Bolesława Leśmiana czy Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Na przykład pieśń do słów tego ostatniego i muzyki Mieczysława Karłowicza o słowach: „Smutną jest dusza moja aż do śmierci, / Opuszczam ręce, niech się co chce dzieje. / Już mi cios żaden mózgu nie przewierci, / Bom już zeń wygnał do szczętu nadzieję”. Nie wiedzieć czemu, dzieciom się to jakoś nie spodobało. Na koniec miał wystąpić zespół punkowy Twoja stara mało jara, bo jej nie stać. Ale nie wystąpił, bo nie dojechał. Podobno zabrakło im na benzynę. Ale pewnie po prostu zachlali ryje gdzieś po drodze. Albo zapomnieli.

Chcieliśmy też zaprosić zespół składający się z dzieci ze slumsów z Caracas w Wenezueli, które grały na różnych stworzonych przez siebie instrumentach. Przeróżnych piszczałkach czy instrumentach perkusyjnych, które łatwiej zbudować z recyklingu niż instrumenty strunowe czy bardziej skomplikowane dęte. Ale okazało się, że szkoły nie stać. Ojca też nie udało mi się przekonać, żeby zapłacił za bilety lotnicze i hotel.

– Wiesz, ile razy byłem w Wenezueli? – zapytał retorycznie, gdy zasugerowałem mu takie rozwiązanie.
– Zero? – odpowiedziałem posłusznie.
– Właśnie. A teraz mam tutaj zwozić brudasów ze slumsów? A co, jak pobrudzą odrzutowiec? Będę musiał odkupywać?
– Nie pobrudzą. Niektórzy muzycy z tego zespołu trafili potem do państwowej orkiestry symfonicznej. No i może w ramach podziękowania zaproszą cię do Caracas.
– Na wycieczkę po slumsach? Dziękuję bardzo. Wystarczy mi, że czasami przejeżdżam obok ogródków działkowych.

Nie zamierzałem nalegać.

W piątek był dzień kulinarny. Uczniowie mogli spróbować potraw przygotowywanych przez biedaków z różnych części świata. Były cukierki z gliny (z uprawy ekologicznej, bez GMO, ale za to z dużą ilością składników mineralnych), smażona szarańcza oraz inne przysmaki. Warsztaty poprzedziła krótka lekcja o historii głodu przeprowadzona przez artystkę sztuk wizualnych Marcelinę Burzę, pod której nadzorem uczniowie mogli następnie przygotować różne potrawy, których na co dzień próżno szukać w menu szkolnej stołówki, a nawet na stołach najbardziej ekstrawaganckich czy ekologicznych restauracji.

– Czy ktoś z was był kiedyś głodny? – zapytała prowadząca z uśmiechem na ustach podkreślonych krwistoczerwoną szminką, która wyraźnie kontrastowała z jej czarnymi włosami. Wyglądała trochę jak piękny, ale trujący kwiat. Roślina z rodzaju tych, na które z przyjemnością się patrzy, ale lepiej ich nie smakować, bo można paść trupem na miejscu.

– Ja jestem ciągle głodny, psze pani – odrzekł poważnie Boromir, i tak też zresztą wyglądał. Nie tak gruby jak ja, miał jednak w postawie coś sprawiającego, że człowiek od razu zaczynał myśleć o słodyczach. Wtedy jeszcze się z nim nie kolegowałem i nie wiedziałem, że jest znany z tego, że słodycze z mijanych przez niego półek praktycznie same lądują w jego kieszeniach.

– A masz jakieś zwierzę?
– Mam kota, psze pani.
– I zjadłbyś go?
– Gdybym był bardzo głody, nie miałbym nic do jedzenia w domu i zamknęliby wszystkie sklepy, to pewnie bym się nad tym zastanowił, psze pani.
– No właśnie. Kuchnia głodowa to taka, która zwraca naszą kulinarną uwagę w kierunkach, które zazwyczaj omijamy. Choć jeśli chodzi o koty, to gotowane żywcem są przysmakiem kuchni kantońskiej. Takiej części Chin. Kantończycy wierzą, że kocie mięso przygotowane w odpowiedni sposób może leczyć astmę i jest suplementem diety korzystnie wpływającym na stan dróg oddechowych. Więc jeśli się przeziębicie, to zawsze możecie ugotować kota żywcem i go zjeść. Na pewno pomoże. Żartuję. Lepiej sobie zrobić herbatę z cytryną i miodem. Jednak to, co jemy, a czego nie jemy, bardzo często zależy nie tylko od racjonalnych przyczyn, ale również od naszej kultury i wierzeń. Istnieje na przykład bardzo silne tabu spożywania ludzkiego mięsa. A przecież logiczne by się wydawało, że gdy panuje głód tak wielki, że ludzie umierają, to lepiej zjeść tych, co umarli, zamiast kazać umierać kolejnym. Ja bym wolała, żeby moje dzieci mnie zjadły po mojej śmierci, zamiast też umierać.

Ktoś podniósł rękę. Prowadząca udzieliła mu głosu.
– Będziemy się uczyć, jak przyrządzić ludzkie mięso?
– Niestety, nie tym razem. Ale podobno smakuje trochę jak kurczak, więc pewnie tak samo można je przyrządzać. Dziś będziemy robić placki z mąki kory sosnowej, czipsy z kory sosnowej, smażoną szarańczę oraz zupę z pokrzywy. Cukierki z gliny są już gotowe, można się częstować, jakby ktoś miał ochotę – powiedziała Marcelina i zaczęła chodzić pomiędzy uczniami, rozdając te przysmaki kuchni syberyjskiej i haitańskiej. Nie było wielu chętnych, ale kilka osób się skusiło i zaraz po spróbowaniu wypluło rzeczone cukierki.

– Glina nie ma zbyt wielu właściwości odżywczych, właściwie nie ma ich wcale, ale dobrze zapycha żołądek, zmniejszając uczucie głodu. Zjada się ją nie tyle po to, żeby się najeść, co żeby nie czuć się głodnym. Dlatego może należałoby ją podawać osobom na diecie. Niestety, jest dosyć obrzydliwa, o czym niektórzy z was mieli już okazję się przekonać. Ktoś jeszcze ma ochotę?

Reszta, jak się zdaje, uwierzyła na słowo i świadectwo kolegów. Więcej chętnych nie było.

– Podkorze sosny najlepiej zbierać na wiosnę, kiedy jest miękkie. Ale nie zawsze głodni mają możliwość czekania do wiosny. Czasem są głodni już teraz. Zdarzało się, że po przemarszu wojsk przez sosnowy las wyglądał on jak obdarty ze skóry. I rzeczywiście trochę tak było. Aby dobrać się do jadalnego podkorza, należy ściągnąć z drzewa korę. Dopiero potem można oddzielić jadalne podkorze od drzewa. Z takiego podkorza można zrobić coś w rodzaju mąki i dodawać powstałe w ten sposób trociny do chleba. Ale można też robić z niego czipsy. I zaraz się tym zajmiemy. Są jakieś pytania?

– Ile ma pani lat?
– A to ma jakiś związek z tematem? – zapytała Marcelina, choć nie mówiła, że pytania mają mieć związek z tematem.
– Ma pani dzieci?
– Nie mam. I nie wiem, czy bym je zjadła, jeśli o to ci chodzi. Nikt tego nie wie. Ale niektórzy muszą stawać przed takimi wyborami. Warto o tym pamiętać. Jeszcze jakieś pytania? Więcej pytań nie było, choć niektórzy starsi chłopcy patrzyli na Marcelinę, jakby chcieli ją poprosić o numer telefonu. Zabraliśmy się za gotowanie. Smażona szarańcza była całkiem smaczna, zupa z pokrzyw dawała się zjeść, placki z trocinami również dało się przełknąć. Czipsy z sosny bardziej jednak smakowały jak sosna niż jak czipsy. W domu raczej nie będę sobie ich robił.

Po tygodniu szkoła wyglądała jak pobojowisko. Połowa dzieci w ogóle się nie pojawiła ostatniego dnia, gdy rodzice zorientowali się, co się dzieje. Jedynki oczywiście ciągle przychodziły, ale nie bardzo miały kim zarządzać, więc wybuchały nieustanne konflikty o ostatnie obecne szóstki i siódemki. Każdy chciał mieć swojego prywatnego posługacza, więc lała się krew i ślina. Nauczyciele interweniowali, ale było już za późno.

Coś takiego nastąpiło w umyśle jedynek, że posiadanie własnego niewolnika wydawało im się niezbywalnym prawem. Nie potrafiły zrozumieć, że to dzieci takie same jak one i nie powinno się nadmiernie wykorzystywać ich darmowej pracy.

Jest to fragment najnowszej powieści Jasia Kapeli Dobry troll, wyd. Krytyka Polityczna 2015.

troll3

design & theme: www.bazingadesigns.com