Gauza: Dlaczego podpisałem

Pierwszego lipca na stronie Lewica na Facebooku ukazał się list otwarty środowisk wolnościowych negatywnie oceniający wystawienie północnokoreańskiej opery „Morze krwi” w ramach 8 Turnieju Kobiety Kobietom. Podpisałem się pod listem, choć nie była to łatwa decyzja – raczej trudna konkluzja kilku gorączkowych godzin: rozmów z inicjatorami i inicjatorkami apelu, analizy sztuki, jej genezy oraz funkcji, jaką wciąż spełnia w totalitarnym reżimie. Wiedziałem, że list wywoła burzę, bo uderzy w osobę ważną dla feminizmu i lewicy, Katarzynę Bratkowską, współautorkę przedstawienia.

typ

Wiedziałem, że po list sięgną media, bo Bratkowska jest postacią publiczną, znaną z „afery aborcyjnej”, postacią niewygodną dla prawicy. Ale miałem poczucie, że po fiasku rozmów, w których bagatelizowała kontakty z ambasadorami Korei Północnej oraz znaczenie autorstwa opery i jej roli jako autorytarnego narzędzia, nie pozostało nic innego, jak odciąć się publicznie od całej sprawy. List zaowocował komentarzem Bratkowskiej w Codzienniku Feministycznym, obfitą od półprawd próbą skierowania dyskusji na pole konfliktu partyjnego. Chybioną.

Oprócz aktywistów i aktywistek Młodych Socjalistów, Zielonych i Polskiej Partii Socjalistycznej, podpisały się pod nim osoby ze środowisk, które nie mają ambicji partyjnych: Nowego Obywatela, Nowych Peryferii i Krytyki Politycznej. Co do reszty zarzutów, odniosę się do nich osobiście, nie mając legitymacji do mówienia w imieniu wszystkich sygnatariuszy. Odpowiem jako osoba transgender, którą Bratkowska nieopatrznie wrzuciła do worka „męskiej antyfeministycznej pseudolewicy”. Wbrew temu co pisze, opera nie powstała w latach 30., a w roku 1971, pod pieczą późniejszego „dziedzica tronu” Kim Dzong Ila. Rozpoczęła nową erę w północnokoreańskiej kulturze, która od końca lat 60. podlegała dramatycznemu przekształceniu w socrealizm stalinowskiego typu. Służyła propagowaniu państwowej doktryny Dżucze i cementowaniu kult jednostki Kim Ir Sena, „wodza narodu”. Zanim powstała opera, w 1969 roku mieliśmy film, a w latach 30. rzeczywiście coś, co Bratkowska pomyliła z operą.

Chodzi o sztukę, której współautorem był Kim Ir Sen. Prostą dramaturgiczną agitkę mająca zachęcić „ignoranckich mieszkańców gór” do walki z japońskim okupantem. W latach 60., gdy w Korei Północnej kwitł kult jednostki, jedną z wytycznych dla artystów było przerobienie wprawek pisarskich „wielkiego przywódcy” w „arcydzieła”, stąd „rewolucyjne opery” – po dziś dzień lektury obowiązkowe dla mieszkańców i mieszkanek państwa. „Morze krwi”, uznane przez reżim jako ponadczasowe dzieło, stało się najdłużej wystawianą operą w historii Korei Północnej. Swobodnie podchodzące do historycznych faktów, stało się narzędziem totalitarnego systemu w tworzeniu Dżucze-człowieka na wzór stalinowski. Pretekstem do wystawienia opery w Warszawie były zawarte w niej feministyczne wątki, choć gdyby podejść do „Morza krwi” krytycznie, zrywając rewolucyjny sztafaż, dzieło można by uznać za flagowy przykład patriarchalnego bełkotu, w którym główna bohaterka, anonimowa Matka, jest w istocie uosobieniem narodu i partii – kobieta jest narzędziem, a rodzina świętością (narracja budowana jest wokół trzech kluczowych, męskich, postaci: ojciec, mąż i syn). Można się z tym wnioskiem nie zgadzać i tu sugestia Bratkowskiej jest trafna, że opera byłaby wspaniałym tematem na seminarium Marii Janion. Ale mam prawo uznać, że wystawienie sztuki – ot tak, bez wzięcia w nawias, bez uwzględnienia jej zawiłej roli w totalitarnym reżimie – jest wątpliwe etycznie. Szczególnie, że za jej wystawienie wzięła się osoba, która jest de facto twarzą lewicy i feminizmu w Polsce, na której chcąc nie chcąc ciąży odpowiedzialność za środowisko.

Kibicowałem Bratkowskiej w wieloletniej, rzetelnej robocie feministycznej, broniłem jej w niedawnej „aferze aborcyjnej” i cieszyłem się, że próbowała odczarować w mediach ideę komunizmu. Niestety, mam poczucie, że to wszystko na nic przez beztroskie podejście do północnokoreańskiej propaństwowej sztuki, kontaktów z ambasadorami reżimu („Jesteśmy im wdzięczni [za partyturę], zaprosiliśmy ich na próbę generalną”, „[Sekretarz] pouczył nas jak wymawiać imiona i nazwiska”), a w końcu ponurych prób ocieplania oblicza Korei Północnej („Morze krwi” zestawiane z dziełami Sienkiewicza czy kuriozalne stwierdzenie, że „feminizm jest częścią oficjalnej i praktycznej polityki państwa”). Okropności Korei Północnej znamy, a przy tym nie ma się co łudzić, że reprezentanci totalitarnego kraju są bezinteresowni – bo wystawienie narodowej sztuki to wspaniały pretekst dla koreańskiej propagandy. Środowiska wolnościowe to nie MSZ. Smutnym skutkiem całego sporu stały się niesmaczne próby dyskredytacji doświadczeń uchodźców z Korei Północnej, co mogliśmy usłyszeć podczas wizyty Floriana Nowickiego i Katarzyny Bratkowskiej w Polskim Radio („Większość tych relacji, to są relacje uchodźców, którymi manipuluje bezpieka południowokoreańska […] Za odpowiednie zeznania mogą się wykupić”).

Czy uzasadnione jest porównywanie afery „Morza krwi” z „Golgotą piknik”? Zdecydowanie nie. Nikt z podpisanych – tu mogę pisać w imieniu wszystkich – nie wzywał do bojkotu czy blokowania. Jestem za jak najszerszą wolnością twórczą, choć chciałbym, by do takich sztuk jak „Morze krwi” podchodzono ze szczególną ostrożnością. Przede wszystkim uznałem, że mam prawo do oceny etycznej. Nie chcę, by mi to prawo odebrano w imię swoiście pojmowanej lojalności środowiskowej. Czy afera „Morza krwi” to atak personalny na Katarzynę Bratkowską? Nie, to prośba o elementarną odpowiedzialność. Skoro szanujemy prawa człowieka, to nie promujemy tych, którzy tych praw nie szanują.

Michał Gauza

design & theme: www.bazingadesigns.com