Romanowski: Feminazizm – historia choroby

Print

Feminazistki wyznające ideologię gender od początku ekspansji prawicowych tygodników były łatwym przedmiotem ataków zmęczonych panów redaktorów oskarżających działaczki feministyczne o cały wachlarz obrzydliwości od zabijania dzieci, poprzez szalejący hedonizm, aż po rozbijanie rodzin. Feminazistki chcą mówić w imieniu kobiet, w momencie, kiedy z normalną kobietą nie mają nic wspólnego. W przeciwieństwie do na przykład Tomasza Terlikowskiego, czy innego ananasa, który nawet jeśli kobietą nie jest, wie doskonale czym powinna być prawdziwa kobieta, co jest przecież równoznaczne z rozumieniem kobiet. Ekspansja feminazizmu zmusiła nawet Ruch Narodowy do wyodrębnienia sekcji kobiecej. Ideologia gender? Gorsza od faszyzmu i komunizmu. Z samych tego typu powtarzanych w nieskończoność komunałów można by skompilować dosyć obfitą antologię myśli anty-feminazistycznej. Z wypowiedziami wynikającymi z niewiedzy trudno i nie zawsze warto dyskutować, ale absurd konstrukcji „feminazistki”, której obecność w mediach i języku potocznym stał się czymś powszechnym, jest czymś czego moim zdaniem nie należy bagatelizować. Nie tylko dlatego, że jest stosowany równie bezrefleksyjnie, jak anty-PiS’izm Tomasza Lisa, anty-komunizm części środowisk kibicowskich i walka z dławiącymi przywilejami pracowniczymi przez gagatków z Centrum im. Adama Smitha. Podobnie jak w przypadku określeń takich jak „ciemnogród”, „roszczeniowiec”, „anty-polak”, „lewak” czy „moher” mamy do czynienia raczej ze stygmatyzującą konstrukcją Innego, niż próbą opisu rzeczywistości. Raczej z próbą uprawomocnienia swojej historii, niż zmierzenia się z współczesnymi wyzwaniami. Czym dłużej pozwalamy na funkcjonowanie tego typu narracji, tym bardziej zaczynają one żyć własnym życiem, które ma mniej więcej tyle punktów stycznych z rzeczywistością, co „Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja” z kinem Felliniego.

Wszystkie dzieci apartheidu

bo okazuje się mój drogi że wyróżniamy się swoją normalnością
normalność porządność czystość to coś co ich kole
kole ich
jesteśmy ofiarami apartheidu mój drogi
rasizmu
my normalni ludzie
naprawdę
(…)
zawsze w filmach porządny człowiek to zły człowiek
mieszczanin co złego w moim mieszczaństwie samo dobre
i kanapki z pomidorem na wieczór

Powyższy fragment to część kwestii Kevina Arnolda z dramatu „Courtney Love” autorstwa Pawła Demirskiego, która mogłaby robić za skuteczny przewodnik części konserwatystów po medialnej rzeczywistości. Niezależnie od ilości swoich środków przekazu, swoich ludzi i swojej obecności w nieswoich mediach pozory niezależności i bycia w permanentnej opozycji to największe osiągnięcie wojowników z ideologią gender. W powszechnym przekonaniu każdy anty-komunizm jest dobry i logiczny, a skoro gender to taki faszyzm i komunizm w jednym to anty-genderyzm jest jeszcze lepszy i jeszcze bardziej logiczny. Dopóki panuje takie przekonanie każdy konserwatywny wybryk będzie usprawiedliwiany, bądź trywializowany, jako uprawomocnione działanie przeciwko hegemonii przeciwnika. Tego typu taktyka została opisana chociażby w „Co z tym Kansas” Thomasa Franka w kontekście malowania portretu autentycznego, „naszego”, prostego i szlachetnego obrazu wyborcy republikanów w opozycji do ironizującego, obcego, sączącego latte, pozostającego pod wpływem „liberalnych elit” wyborcy demokratów. „Nasi republikanie” są na tyle autentyczni, że jak wszyscy wykluczeni, posępnie łypią na nas bilboardów i reklamowych banerów.

Uzasadnieniem zbitki feminizmu z nazizmem jest to, że feminizm i gender rzekomo coś komuś narzuca. W przeciwieństwie do białych wolnorynkowych mesjaszy spod znaku Ziemkiewicza, którzy nigdy nie narzucają niczego. W tej dzieciowato-wolnościowej retoryce często pomijane jest pytanie o to w imieniu czyjej i jakiej wolności panowie się tak przepychają. Feminizm, nie tylko w moim rozumieniu, to możliwość decydowania o sobie i swoim najbliższym otoczeniu, ale również niezgoda na dyskryminację. Wystarczy przeczytać kilka artykułów na Codzienniku Feministycznym, żeby dostrzec ilu sfer z ilu różnych stanowisk dotyka feminizm. Czy jest to głos kobiet? Na pewno części tak i tej części należy się taki sam szacunek, jak każdej innej kobiecie. Wbrew temu co regularnie wmawia nam znaczna część dziennikarskiego mainstreamu – dyskryminacja nie ma nic wspólnego z wolnością, chyba, że jesteśmy równie dojrzali jak dziecko z piaskownicy, które cieszy się z faktu pobicia kolegi i zabrania mu łopatki. Neoliberalizm stwarza wyśmienite warunki do wynoszenia na piedestał zakochanych w sobie silnych głąbów. Tylko czy rzeczywiście sadyzm jest najmądrzejszą rzeczą, którą możemy pakować w społeczeństwo? Moim zdaniem nie. Nie znam osoby, która kiedyś nie doznała poniżenia. Przez całą podstawówkę i większą część gimnazjum chodziłem do szkół, w których boiska były poligonem „cweli”, „żyduchów” i „pedałów”, a zwyczaj kocenia mógł przybrać formę nasikania „słabszemu” do szafki. Dopiero po kolejnej zmianie szkoły zacząłem dostrzegać w tym coś nienormalnego. Wiele osób nie ma tyle szczęścia i wierzy, że darwinizm społeczny to najlepszy model organizacji świata. Myślę, że unikanie krzywdzenia innych nie jest powodem do wstydu. Jeśli dla części osób czarnoskórych forma Murzyn/ka jest obraźliwa (co nie jest niczym dziwnym, nazwa pochodzi od słowa „murzać”, które znaczy „brudzić”) nie używajmy jej. Unikanie poniżenia innych jest lepsze od moralności silnego chłopca z piaskownicy i nie ma nic wspólnego z nazizmem. Jeśli trzymać się wersji, że nazizm to po prostu narzucanie innym swojej wizji wolności to czemu nie może nim być na przykład kapitalizm, wolny rynek, albo patriarchat? Myślę, że każdego dnia kapitalizmo-naziści uciskają nas jednak trochę bardziej i ich działania są bardziej namacalne.
Prawicowa wersja wolności nie kąsałaby równie mocno, gdyby była pozbawiona sprecyzowanej wizji tego czym jest wykluczenie i kto może mu podlegać. Na przykład nacjonaliści nie wykluczają i nie są homofobami, bo nie boją się homoseksualistów/ek (link), a Dawid Wildstein w niesmacznym „Wyznaniu smoleńskiego czarnucha” daje do zrozumienia, że wykluczeni mogą być tylko ludzie stojący pod krzyżem i na pewno nie lewacy (link). Z podobną wrażliwością błyszczała w dyskusji z Katarzyną Bratkowską Joanna Sapijaszko z sekcji kobiet Ruchu Narodowego (link). Bardzo prosto zapisać się do klubu wykluczonych albo pochylać się nad wykluczonymi. To dodaje autentyzmu i zapewnia dobre samopoczucie. Tylko poczucie autentyczności w odgrywanej roli praktycznie nigdy nie jest podbudowane jakąkolwiek analizą czynników społecznych, które wpływają na to kto do takiego klubu rzeczywiście należy i na jakich zasadach. Joanna Sapijaszko, żeby bronić rodziny musi ją wcześniej wstawić do próżni, na którą działa tylko bóg, honor i ojczyzna.

Print

Wszystkie kobiety z Pakistanu

Czymś nagminnym jest również stosowanie przez samozwańczych wykluczonych taktyki „kobiety z Pakistanu” i „kiedyś to lepiej było”. Taktyka pierwsza polega na tłumaczeniu kobietom, że nie są wykluczone poprzez analogię z krajami, gdzie są wykluczane. „Tutaj już sobie powalczyłyście, nikt was nie dyskryminuje, spójrzcie na taki Pakistan”. Patrzymy więc na taki Pakistan i widzimy Pakistan, gdzie nagminnie łamane są prawa kobiet. To prawda. Bardziej niż u nas. Też prawda. Tylko czemu musimy za każdym razem na zawołanie ludzi zapatrzonych w swoje podwórko nabierać internacjonalistycznej wrażliwości i zapominać o tym, że kobiety w Polsce są wykluczane w wielu miejscach na innych, również dotkliwych, poziomach. Taktyka „kiedyś to lepiej było” polega na docenieniu tzw. „pierwszej fali feminizmu”, ucieszeniu się, że kobiety mają prawa wyborcze i stwierdzeniu, że właściwie teraz nie ma o co walczyć, bo „kobieta w Pakistanie”.
Tutaj najmocniej widać ograniczenia wizji wolności współczesnych konserwatystów. Nie wypada już mówić, że kobiety są gorsze, ale nie można przesadzać, czyli na przykład dostrzec, że wykluczenie kobiet ma charakter strukturalny, z którym nie da się uporać tylko chodząc na wybory. „Kobiety tak, ale «przywileje» nie, bo to zaburzanie porządku i w ogóle jakiś komunizm; pierwsza fala feminizmu już dobrze, o drugiej nic nie wiem, ale jest jeszcze źle”. Feminazistka jest nie tylko „żartem”, który pozwala zaistnieć medialnie, ale też czymś trywializującym rzeczywiste wykluczenie tysięcy kobiet w Polsce. Łatwiej opowiedzieć dowcip niż dostrzec nierówności płac i skalę przemocy. Taki dowcip na poziomie rodzimych kabaretów z dwójki.

Wszystkie aborcje Lecha Kaczyńskiego

Ostatnim, najważniejszym dowodem na nazizm feminizmu jest to, że feministki są za aborcją, zupełnie jak Hitler. Oczywiście, nie przeszkadzało to mu być również orędownikiem reprodukcji białej rasy, zupełnie jak Ruch Narodowy. Rozumiem, że dla kogoś życie poczęte może być ważnym zagadnieniem, ale według takiej logiki powinniśmy czuć się raczej bezpiecznie, bo pozostajemy jednym z największych anty-nazistowskich bastionów na planecie, w którym kobiety decydujące się na aborcję muszą jeździć do krajów bardziej nazi-friendly albo zejść do libero-nazi-femi podziemia. Jakkolwiek biedna nie byłaby ta konstrukcja, jest ona dodatkowo stosowana z godną podziwu niekonsekwencją. Dziwnym trafem, mimo krytyki części pro-life’owców, feminazistą nie został na przykład Lech Kaczyński, który będąc u władzy podtrzymał obowiązujący „kompromis” aborcyjny.

Reasumując. Feminazizm to taka dziwna konstrukcja wynikająca z dramatycznej niewiedzy. Chciałbym wierzyć, że ten tekst przeczyta redakcja „Sieci”, „Do Rzeczy”, albo Frondy, ale nie wiem czy można specjalnie wierzyć w ludzi zakochanych w niewidzialnych rękach rynku, walczących z feminazizmem i traktujących gender, jako ideologię.

Mateusz Romanowski

Ilustracje Zuzanny Janisiewicz

design & theme: www.bazingadesigns.com