Mierzejewska: Historia Esteli de Carlotto, liderki ruchu kobiet z Plaza de Mayo

Katarzyna Mierzejewska
Korekta: Katarzyna Siemasz

Estela de Carlotto nie kryła wzruszenia. W zeszłym roku po raz pierwszy od ponad 30 lat miała okazję zobaczyć i przytulić swojego wnuka. 84-letnia liderka ruchu kobiet z Plaza de Mayo nigdy nie kryła, że to najważniejsza rzecz, którą musi zrobić przed śmiercią.

15951121191_23244a3987_b

W listopadzie 1977 roku Estela była 47-letnią nauczycielką, gospodynią domową i matką trójki dzieci. Argentyńska junta zatrzymała wówczas na ulicy miasta La Plata jej 22-letnią córkę Laurę i przetransportowała do obozu dla więźniów politycznych. W chwili porwania dziewczyna była w ciąży. Dziś jej syn Ignacio ma 37 lat i jest szanowanym dyrektorem szkoły. Matki nie pamięta. Laura została zabita kilka miesięcy po jego urodzeniu w obozie, w którym ją przetrzymywano. Jako że była otwartą przeciwniczką junty, spotkała ją za to kara. Zerwane więzi rodzinne udało się Esteli odbudować dopiero po blisko 40 latach. Znała jedynie nazwisko chłopca: Guido i jego przybliżoną datę urodzenia. Poszukiwania zajęły trzy dekady. Na każdym kroku Estela napotykała ścianę tworzoną przez funkcjonariuszy, policjantów czy świadków tamtych wydarzeń. Mało kto chce wracać myślami do koszmaru, jaki rozgrywał się w Argentynie w latach 70. Upór Esteli został jednak nagrodzony, a jej spotkanie z Ignacio należało do wyjątkowo poruszających.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Victoria Montenegro nigdy nie miała okazji poznać swoich biologicznych rodziców. O tym, że zostali zabici przez wojskowych, dowiedziała się dopiero jako dorosła osoba. Została wychowana przez pułkownika Hernŕna Tetzlaffa – człowieka, który był odpowiedzialny za ich śmierć. Hilda i Roque Montenegro – polityczni przeciwnicy junty – w 1976 r. zostali porwani, poddani torturom i zabici. Victoria miała wtedy zaledwie 13 dni. Tezlaffa uznał ją za swoją córkę i przez całe życie przemycał w wychowaniu polityczną indoktrynację. Mówił o słuszności akcji wojskowych prowadzonych przeciwko „wywrotowcom”, którymi nazywał wszystkich przeciwników prawicowego reżimu.

Historia Victorii nie jest odosobniona. Szacuje się, że w czasie argentyńskiej „brudnej wojny” (1976-1983) przeprowadzono około pięciuset nielegalnych adopcji. Rodziców niemowlaków brutalnie mordowano za poglądy polityczne, a dzieci poddawano indoktrynacji ku chwale obowiązującego systemu.

Podczas karkołomnych poszukiwań wnuka Estela de Carlotto zdała sobie sprawę, że nie tylko ona przechodzi przez to piekło. Obserwując skalę nieszczęścia, postanowiła powołać do życia organizację ułatwiającą kobietom poszukiwania skradzionych niemowląt. Tak powstała grupa matek i babć z Plaza de Mayo, na której czele stanęła bohaterska de Carlotto. Do historii przeszedł pamiętny marsz ulicami Madrytu, podczas którego kobiety nosiły chusty z wypisanymi imionami zaginionych bliskich. Na te postulaty władze odpowiadały aktami okrucieństwa. Mimo przeciwności (wiele kobiet zostało zabitych na skutek spisku żądnych krwi żołnierzy) pierwszy sukces odnotowano już w 1984 roku, kiedy odnaleziono pierwsze dziecko – Paulę Logares.

Miała tylko 23 miesiące, kiedy wraz z rodzicami została porwana. Matka i ojciec byli członkami lewicowej, zbrojnej bojówki działającej przeciwko prawicowej dyktaturze wojskowej. W wieku dwóch lat Paulę adoptował prześladowca jej rodziców. Została pozbawiona prawdziwej tożsamości, a jej życiem od tej pory miała kierować dwójka obcych ludzi. Na taki scenariusz nie zgodziła się żona funkcjonariusza. Dzięki głośnej domowej kłótni sąsiedzi dowiedzieli się, że przetrzymane dziecko nie jest ich i szybko zainterweniowali. Od tego czasu w wielu argentyńskich domach zagościł niepokój i nieufność. Wielu osobom przez myśl przemykały czarne scenariusze o podwójnym życiu ich rodziców. Spirala strachu i niepewności coraz mocniej się nakręcała.

W każdy czwartek na Plaza de Mayo organizowane są białe marsze. To nieme demonstracje kobiet, które wciąż pielęgnują pamięć o zaginionych bliskich, mimo że świat wolałby o nich zapomnieć. Oprócz porywanych niemowlaków, za zaginionych uważa się około 50 tysięcy ludzi w różnym wieku. Wielu z nich do dziś nie udało się odnaleźć. Pogrążone w zadumie matki i babki wciąż wierzą, że kiedyś ich cierpliwość zostanie nagrodzona, a rytualny już przemarsz po placu w Buenos Aires stanie się spacerem triumfu. Najczęściej słyszanym zdaniem wśród tłumu milczących kobiet w białych chustach jest „miałam wspaniałą rodzinę i wszystko mi zabrali”. Kobiety te są już w podeszłym wieku i coraz szybciej tracą nadzieję na doczekanie się sprawiedliwości. Zwykle ich jedyną pamiątką po bliskich są podniszczone, mało wyraźne fotografie niemowląt. Niektóre nie mają nawet tego. Nie zmienia to jednak faktu, że nigdy nie przestaną szukać. Dzięki staraniom de Carlotto udało się ustalić tożsamość ponad setki dzieci. Choć siedziba fundacji wygląda na zaniedbaną ruderę, a coraz więcej aktywistek umiera, starsze kobiety potrafią wykrzesać z siebie jeszcze ostatki sił. Wiedzą, że mają dla kogo walczyć; nawet jeżeli jest to walka z wiatrakami.

Z wiatrakami, bo przy mizernym wsparciu państwa. Amnestię dla junty odwołano dopiero w 2003 roku. Dawni wojskowi nie palili się do współpracy. Uważali, że nie mają żadnych powodów do wyrzutów sumienia. Dobrze ilustruje to wypowiedź telewizyjna emerytowanego admirała Horacio Zaratiegui z 1999 roku: „Musicie zrozumieć, że daliśmy tym dzieciom miłość. Jakie mogły mieć życie z rodzicami, którzy ciągle musieli uciekać przed policją?”. Argentyńczycy woleli i wolą często nie pamiętać tragicznej przeszłości. Była zbyt trudna do przetrawienia. Mechanizm wyparcia wydaje się w tym wypadku najmniej bolesny. Ale nie dla matek i babć, które 36 lat temu po raz ostatni trzymały w ramionach swoje dzieci.

design & theme: www.bazingadesigns.com