O dzieciach, które znalazły się między młotem państwowej opresji a kowadłem rodzinnego okrucieństwa

Ignacy Dudkiewicz, bioetyk, publicysta, aktywista społeczny i nauczyciel. Redaktor naczelny Magazynu „Kontakt”.


Mało co mnie w ostatnich tygodniach porusza tak, jak myśl o uczniach i uczennicach, które po zamknięciu szkół wypadły z systemu. Tak zupełnie. Nie ma żadnego kontaktu z nimi ani z ich rodzicami, często nie działają próby dowiedzenia się, co się dzieje, przez pomoc społeczną czy sąsiadów. W samej Warszawie, według danych ratusza, jest takich dzieciaków i nastolatków ponad 600. W skali kraju mówimy więc o tysiącach dzieci, o których nikt nic nie wie.

fot. Allison Meier

Część z tych historii jest pewnie niedramatyczna, można tak śmiało założyć. To na przykład przypadki pełnoletnich uczniów, którzy postanowili wypiąć się na szkołę i cóż – mają do tego prawo. Ale choćby w owej Warszawie większość tych dzieci to uczniowie i uczennice podstawówek. Trudno nie obawiać się, że wiele z tych przypadków to historie przemocy. Fizycznej, psychicznej, seksualnej. Albo skrajnego zaniedbania. Albo ubóstwa tak potężnego, że paraliżującego jakiekolwiek działania. Albo (choć niekoniecznie) wszystkich tych zjawisk naraz.

Dla ilu dzieci szkoła była dotąd ucieczką? Miejscem pewnie nieidealnym, ale jednak dającym azyl przed domem, który nie zasługuje na to miano?

Z trwogą myślałem o dzieciach – ofiarach przemocy, gdy rząd całkowicie zakazał osobom niepełnoletnim wychodzić z domu. Z drżeniem myślałem o dzieciach, które znalazły się między młotem państwowej opresji a kowadłem rodzinnego okrucieństwa. Część z nich (ta do 13 roku życia) wciąż w tych okowach tkwi. Bez żadnego wentylu.

Ale nawet jeśli nie mówimy o przemocy (a w jakiejś części na pewno mówimy), to brak dostępu do edukacji też jest naruszeniem dziecięcych praw. Czyż nie powinien nas przejmować los tych „zaginionych” młodych ludzi? Czyż dowiedzenie się, co się z nimi dzieje, nie powinno być jednym z priorytetów Ministerstwa Edukacji Narodowej, które powinno koordynować działania kuratoriów, które powinny wspierać poszczególne szkoły w tej sprawie? Czy nie powinien już dawno powstać wspólny zespół ministerstw edukacji (bo szkoła), spraw wewnętrznych (bo policja) oraz rodziny, pracy i polityki społecznej (bo pomoc społeczna), który ustaliłby, co z tym zrobić, gromadziłby dane i interweniował, koordynując aktywność? W taki sposób, by jasno określić, kiedy i jaka interwencja jest potrzebna i by nie wahać się ją podejmować?

Co na temat takich dzieci ma zaś do powiedzenia minister Piontkowski? Zapytany o to, ile dzieci w skali kraju nie korzysta ze zdalnych lekcji, odpowiedział bardzo jednowymiarowo: „Z informacji, które mamy, to przytłaczająca większość uczniów korzysta z kształcenia na odległość i z tej formy elektronicznej. Zdajemy sobie jednak sprawę, że nie wszyscy uczniowie mają dostęp do nowoczesnego sprzętu i do szybkiego internetu”. To wygodna formuła. Sprowadzenie całego problemu do tematu szybkiego internetu nie brzmi jednak jak poważna odpowiedź poważnego urzędnika na poważny problem. Czy minister nie zdaje sobie sprawy z tego, że część dzieci całkowicie wypadła z systemu? Czy naprawdę uważa, że to jest opowieść wyłącznie o brakach sprzętowych? Przypominam, że owe ponad 600 dzieci w samej Warszawie to nie te, które nie pojawiły się na lekcjach. To te, z którymi i których rodzicami nie ma żadnego kontaktu. Żadnego. Null. Zero.

A ile jest dzieci, z którymi jakiś kontakt został nawiązany, ale de facto też są poza systemem? Które dotąd były przynajmniej widziane przez nauczycieli i nauczycielki, którzy mogli wyłapywać niepokojące sygnały – w wyglądzie, zachowaniu, słowach – a teraz nie są w stanie tego robić, oddzieleni od swoich podopiecznych kamerką i ekranem?

Szkoły reagują różnie, jedne sobie pewnie jakoś radzą, inne mniej, niektóre już złożyły wnioski do sądów rodzinnych w co bardziej niepokojących przypadkach. Ale powtórzmy: skoro decyzja o zamknięciu szkół zapadła na poziomie rządowym, to rząd nie może teraz umywać rąk. Tu potrzeba koordynacji działań służb państwa, a nie skupiania się wyłącznie na tym, jak dostarczyć ćwiczenia. Ochrona dziecka przed przemocą jest ważniejsza od realizacji podstawy programowej. To, czy ktoś napisze klasówkę lub odrobi pracę domową, jest naprawdę w sytuacji dzieci poza systemem najmniej istotne. A jednak, ciągnąc przywołaną wcześniej wypowiedź, minister Piontkowski mówił dalej: „przewidując taką sytuację [problemy z internetem] wyraźnie wskazaliśmy, że nauczyciele mogą prowadzić także w inny sposób edukację na odległość (…). Mogą to być na przykład drukowane pakiety przekazywane uczniom, czy dostępne w szkole raz na tydzień, czy dostarczane do domów”. I już. Problem rozwiązany. Przecież można wysłać list. W obecnym państwie to chyba recepta na wszystko.

Czy naprawdę szef MEN nie widzi powodów do niepokoju? Czy powinno nam wystarczać, że „przytłaczająca większość” korzysta ze zdalnego nauczania? A co z ową przytłoczoną mniejszością? Nie liczy się?

Widzę fundamentalny problem w tym, że pytany o tych, którzy nie korzystają z nauki na odległość, minister ucieka w formułki o „większości”. To nie wystarczy, panie ministrze, w dobie pandemii. To nie wystarczy, gdy zamknęliście dzieci w domach. To nie wystarczy, gdy państwo straciło z nimi naturalny kontakt przez szkoły. Zwykłe działania, jakby nic szczególnego i wyjątkowego się nie działo, nie wystarczą w ekstraordynaryjnym czasie. Tak, w iluś przypadkach ktoś zadziała, ktoś pomyśli, ktoś sprawdzi, ktoś zainterweniuje. Na szczęście. Oby nie za późno. Ale widzę przecież, ile trwa choćby wysyłanie mi decyzji o kwarantannie – wszystkie przychodzą po długim czasie, na jedną wciąż czekam, choć skończyłem ją ponad tydzień temu, choć minęły trzy tygodnie od jej rozpoczęcia.

Teraz wyobraźmy sobie, co oznaczają trzy tygodnie zamknięcia bezbronnego dziecka w czterech ścianach z oprawcą.

Są sprawy, w których państwo musi działać najsprawniej, uznając je za priorytetowe. Ktoś musi je za takie uznać i przedsięwziąć konkretne działania, nie godząc się na logikę: „jakoś to będzie” czy „zajmiemy się tym później”.

Bo państwo, które w takiej sytuacji nie identyfikuje tak wyjątkowo wrażliwych problemów na czas, nie troszczy się o swoich najmniejszych wszystkimi siłami – wspólnymi: szkoły, samorządu i władz centralnych – nie zasługuje na miano cywilizowanego. Pozostaje wierzyć, że mimo dziurawości, braku całościowego myślenia i koordynacji, wiele dzieciaków uda się uratować przed tym, co im grozi. Także przed najgorszym.

Ale nie mogę przestać myśleć o tych, których uratować się nie uda, a byłoby to możliwe.

design & theme: www.bazingadesigns.com