Dudkiewicz: Wszyscy jesteśmy ławą przysięgłych

Jędrzej Dudkiewicz – Dziennikarz, publicysta. Stały współpracownik portalu organizacji pozarządowych NGO.pl. Publikował m.in. w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Wysokich Obcasach”, Krytyce Politycznej i Magazynie „Kontakt”.


Niemal za każdym razem, gdy w przestrzeni publicznej pojawia się sprawa molestowania, wykorzystania seksualnego lub gwałtu, w wielu miejscach można usłyszeć głosy w rodzaju „niech zajmie się tym sąd”, „jestem już zmęczony/a ocenianiem, kto mówi prawdę, kto ma rację, powinno to pozostać w gestii wymiaru sprawiedliwości”.

Ilustracja Zuzanna Loch

Pogląd, wedle którego to nie zwykli ludzie, tacy jak my, powinni zajmować się decydowaniem, czy doszło do przestępstwa, jest co do zasady słuszny. Wiąże się z nim jednak kilka trudności, których warto mieć przynajmniej świadomość.

Po pierwsze, zdecydowana większość spraw związanych z molestowaniem, wykorzystaniem seksualnym lub gwałtem w ogóle nie trafia do sądu. W przypadku tego ostatniego – zgodnie z raportem Fundacji na Rzecz Równości i Emancypacji Ster – do sądu nie trafia aż 67% spraw, które są rozpatrywane przez prokuraturę. Jakby tego było mało, aż 94% kobiet w ogóle nie zgłasza policji lub prokuraturze, że ktoś je zgwałcił lub molestował. Oznacza to, że przed wymiarem sprawiedliwości staje naprawdę niewielu sprawców, którzy i tak – jeśli nie zostaną uniewinnieni – zwykle dostają wyroki w zawieszeniu.

Po drugie, molestowanie, wykorzystanie seksualne lub gwałt to przestępstwa specyficzne w tym sensie, że niezwykle trudno je udowodnić. W przypadku morderstwa najczęściej mamy do czynienia z dowodami w postaci narzędzia zbrodni, śladami pozostawionymi na miejscu zdarzenia, etc. Oszustwa bankowe czy podatkowe zostawiają po sobie cyfrowe ślady. To, co robi się na drodze, również może zostać na różne sposoby zarejestrowane. Listę ciągnąć można dalej. Ktoś powie, że gwałt również zostawia ślady, które może rozpoznać lekarz lub lekarka w szpitalu. Problem w tym, że jest tak tylko pod warunkiem, iż osoba, którą ktoś zgwałcił, zgłosi się do ochrony zdrowia bardzo szybko, co zwykle nie jest wcale proste. Utrudnia to chociażby szok, niekiedy wręcz odrzucanie myśli, że doszło do gwałtu (to jedna z form radzenia sobie naszej psychiki z traumatyczną sytuacją), obawa przed tym, jak zostanie się potraktowanym przez pracowników ochrony zdrowia. Nie każdy gwałt jest zresztą fizycznie brutalny i nie każdy zostawia wyraźne cielesne ślady. Najczęściej jest słowo przeciwko słowu.

Coraz więcej osób zdaje sobie z tego wszystkiego sprawę, ale i tak wciąż warto to powtarzać. Niechęć niektórych osób, by samemu oceniać takie sprawy, oraz stwierdzenia, że tylko sąd może kogoś uznać za przestępcę lub nie, są jednocześnie prawdą i iluzją. Z jednej strony oczywiście: jeśli ktoś nie zostanie skazany prawomocnym wyrokiem, to nie można nazwać go przestępcą, nie zostanie mu również wymierzona instytucjonalna kara. Z drugiej jednak, kryje się za takim sposobem rozumowania dość naiwna wiara w to, że kiedy dana sprawa trafia do sądu, wszystko, co się dzieje podczas rozprawy, automatycznie dostaje pieczątkę uczciwości, bezstronności i sprawiedliwości. Rzeczywistość jest jednak zupełnie inna.

Kiedy ktoś mówi „niech zajmie się tym sąd, ja nie chcę o tym myśleć i oceniać”, po prostu odsuwa od siebie niewygodny temat. Można to zrozumieć, nikt nie lubi słuchać o tak strasznych sprawach, co ponadto często oznacza konieczność zmierzenia się z tym, że agresorem może być ktoś, kogo albo podziwiamy (znana osoba), albo znamy osobiście (sprawcą gwałtu najczęściej jest osoba bliska ofierze). Odsunięcie tego wszystkiego od siebie i zaufanie w wyrok sądu jest zatem o wiele łatwiejsze.

Tymczasem podczas rozprawy, w której główne dowody to zeznania obu stron, dojście do prawdy jest niezwykle trudne. Co więcej, osoba, którą ktoś skrzywdził, zwykle jest w o wiele gorszej sytuacji. Zdarza się, że wbrew zaleceniom musi zeznawać w obecności agresora. Niemal na każdym kroku musi też mierzyć się z kulturą gwałtu, która sprawia, że mało kto jej wierzy, a to, co mówi, jest w najróżniejszy sposób podważane – bo może „sama chciała”, „prowokowała”, „po co tam szła?”, „jak była ubrana?”, „może się mści?”, albo „chce uwagi (ewentualnie pieniędzy)?”. Tego typu komentarze można usłyszeć i w szpitalu, i na policji, i w prokuraturze, i w sądzie. A także od bliskich osób i, oczywiście, w internecie.

Ani sądy – podobnie, jak pracownicy i pracowniczki ochrony zdrowia, policji, prokuratury – nie są wolne od uprzedzeń i stereotypowego myślenia, ani my nie jesteśmy. Tak się bowiem składa, że kiedy jakaś sprawa staje się na tyle głośna, że przedostaje się do mediów, to mnóstwo osób, zamiast czekać na jakoby bezstronny i sprawiedliwy wyrok sądu, jednak wyraża swoją opinię. Wysłuchuje (w lepszym przypadku) obu stron i uznaje, komu bardziej wierzy. Czy robimy to zawsze w bezstronny sposób? Bo może znamy sprawcę i nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że mógłby dopuścić się czegoś takiego? Istnienie mechanizmu zaprzeczania – przecież to taka fajna osoba, robi tyle dobrego, zawsze mówi „dzień dobry”, etc. – nie jest żadną tajemnicą.

Powtórzmy – wzięcie pod uwagę wyłącznie końcowego wyroku sądu jest pójściem na łatwiznę. Jeśli wiemy, że rozprawa skończyła się uniewinnieniem, to jedynym, co możemy stwierdzić, jest to, że nie można danej osoby nazwać przestępcą. Czy naprawdę nim nie jest? Żeby mieć większą pewność, trzeba by przyjrzeć się dokładnie całej sprawie, w jaki sposób była prowadzona, jakie czynności zostały podjęte, jakie kompetencje mieli na przykład biegli, którzy mieli stwierdzić, czy osoba zgłaszająca molestowanie, wykorzystanie seksualne lub gwałt mówi prawdę. Okazuje się, że wszyscy jesteśmy ławą przysięgłych.

Zdarzają się zresztą sprawy, w których pojawienie się większej liczby dowodów w niczym nie pomogło skrzywdzonej osobie. Niekiedy nie ma znaczenia nawet zarejestrowane przyznanie się sprawcy, który potem może się ze swoich słów wycofać. Jak w przypadku kobiety, której sprawa – mimo właśnie nagranego przyznania się sprawcy do winy – została umorzona. Ona sama została później oskarżona o fałszywe składanie zeznań oraz skazana w pierwszej instancji na trzy miesiące więzienia i dziewięć miesięcy ograniczenia wolności. Innym skandalicznym przykładem jest sprawa, w której czterech mężczyzn wpierw skatowało kobietę, a gdy ta była nieprzytomna, dwóch z nich ją zgwałciło. Sąd uznał jednak, że nie był to gwałt, tylko „seksualne wykorzystanie bezradności”, a do tego, że to nie w wyniku ich pobicia kobieta musiała przejść dwie operacje, po których do końca życia będzie potrzebować całodobowej opieki.

Co można zrobić? Idealnego rozwiązania zapewne nie ma. Ale nie rozumiem pretensji o to, że ktoś głośno powie „wierzę tej kobiecie”. Tak, to bywa skomplikowane, zwłaszcza że gdy tylko pojawia się oskarżenie, to w przypadku znanych osób rusza lawina odcinania się, zwolnień, etc. Wynika to zresztą z dbania o interesy, a nie z deklarowanego przywiązania do wartości, ale to temat na inną dyskusję. Sceptykom, jak się zdaje, chodzi właśnie o to – po to mamy sądy, żeby decydowały o winie bądź jej braku, każdemu należy się uczciwy proces. To prawda. Jednocześnie zwykle mówi się to w kontekście osoby, która została oskarżona. A zapomina się o tym, że ktoś, kto został skrzywdzony, też ma prawo do uczciwego procesu, wysłuchania i wsparcia.

Chodzi może więc nie tyle o automatyczne uznanie winy, ale o danie głosu tym, którym tak często się go odbiera. Powoli jako społeczeństwo zaczynamy słuchać i dostrzegać problem oraz jego (ogromną) skalę. Warto więc robić różne rzeczy. Walczyć o zmianę systemową, na którą składają się między innymi edukacja seksualna, która nauczy zarówno dziewczynki, jak i chłopców, co jest w porządku, co nie, co to znaczy „nie”, szeroko zakrojone i obowiązkowe szkolenia dla pracowniczek i pracowników ochrony zdrowia, policji, wymiaru sprawiedliwości, psycholożek i psychologów, czy nowe przepisy prawne, jak zmiana definicji gwałtu na każdy stosunek seksualny, na który nie wyrażono wyraźnej zgody.

Można też samemu być w porządku wobec innych. Na przykład pytać o zgodę, w czym nie ma ani nic złego, ani niszczącego nastrój czy romantyzm. Wręcz przeciwnie, wszak to sygnał, że druga osoba i jej potrzeby oraz komfort są dla nas ważne. Warto analizować swoje zachowanie, a gdy ma się wątpliwości, w jaki sposób ktoś odebrał to, co się zrobiło lub powiedziało – po prostu o to pytać. To pozwala usłyszeć cenne uwagi nawet w małych sprawach. To tym ważniejsze, że ludzie są różni, więc i różne mogą być ich reakcje na takie same zachowania, wiele zależy także od konkretnej relacji czy kontekstu, etc. Tak naprawdę chodzi więc o to, by być tak uważnym i empatycznym, jak tylko się da. Wymaga to dużo wysiłku i pracy nad sobą, ale naprawdę warto. Można też głośno mówić o tym, co jest w porządku, co nie i zwracać uwagę oraz reagować na to, co dzieje się dookoła nas.

No i przede wszystkim można nie odwracać wzroku. Bo czy idąc tokiem rozumowania w rodzaju „to sprawa wyłącznie sądu”, kiedy przyjdzie do mnie przyjaciółka i powie, że ktoś ją zgwałcił, powinienem powiedzieć „uwierzę ci dopiero, jak to zgłosisz i kiedy sąd orzeknie, że mówisz prawdę?”. Oczywiście, że tego nie zrobię. Będę ją wspierać, zapytam, czego potrzebuje i jak mogę jej pomóc. Jeśli zdecyduje się zgłosić sprawę i dojdzie do rozprawy sądowej, będę przy niej. I nawet gdyby sąd uznał, że nie daje wiary jej zeznaniom, to i tak będę ją wspierać. A wsparcie to zacznie się od powiedzenia właśnie tego – „wierzę ci”.

design & theme: www.bazingadesigns.com