Dołowy: Aborcja może być ok

Patrycja Dołowy

Idzie nowe. Okładka Wysokich Obcasów, a na niej trzy uśmiechnięte działaczki Aborcyjnego Dream Teamu w bluzkach „Aborcja jest ok”, w ciągu zaledwie dwóch dni wywołała lawinę komentarzy, opinii, kontrowersji, a jej bohaterki stały się dla jednych ważnym symbolem, dla innych obiektem nienawiści. Kolejni z pozycji samozwańczo eksperckiej próbują wytłumaczyć redakcji WO, jak bardzo dużym błędem taktycznym jest okładkowe hasło.

Ilustracja Shout Your Abortion [link]

Na przykład Tomasz Lis poucza: „Ta okładka przez długie lata będzie wykorzystywana przeciw obrońcom praw kobiet. I trudno się będzie dziwić”. Ja się akurat dziwię, bo co to za prawa, jeśli dla ich „obrony” pozbawia się kobiety języka, którym mogłyby opisać swoje doświadczenia i emocje? I po co nam tacy obrońcy owych praw? Według mnie ta okładka, to nie pomyłka, żaden nieprzemyślany wypadek przy pracy, raczej przełom w walce o odzyskanie własnego języka, w przywracaniu wykluczonych, nieobecnych, wypartych narracji. Ich brak od lat odbiera nam podmiotowość w sprawach zasadniczych – równości nas kobiet, niezależnie od pochodzenia i statusu materialnego wobec prawa, wolności do decydowania o swoim ciele, zdrowiu i do nazwania naszych uczuć. Ciekawe, że jednocześnie z ukazaniem się tego numeru WO, pojawia kuriozalna akcja redaktorów innych działów Gazety Wyborczej: na pierwszej stronie wydania mamy zajawki artykułów: „Aborcja jest ok” skonfrontowane z: „Nie, aborcja nie jest ok, wybór jest ok”. W środku też cały numer naszpikowany zdaniami: „aborcja to nie temat na bluzkę”, „aborcja wiąże się ze strachem, z wątpliwościami, dramatem”, „większość Polaków jest za obecną ustawą” itp. To pokazuje, jak bardzo głęboko jako zbiorowość weszliśmy i jak bezrefleksyjnie funkcjonujemy w rzeczywistości zbudowanej na języku, w którym nas tresowano przez ostatnie lata.

Tak bardzo, że myśl o wyjściu poza narzucone ramy paraliżuje nas i karze wygłaszać „w obronie własnej” takie deklaracje. A właściwie dlaczego aborcja miałaby nie być ok? Dla jednych jest ok, dla innych nie jest. Różnica jest taka, że o tym pierwszym doświadczeniu społeczność każe nam milczeć, a drugie przyjmuje jako pewnik.

Czy aborcja może być potraktowana normalnie (czyli ok), zgodnie z tym, czym de facto jest, czyli zabiegiem medycznym często ratującym życie, zawsze zdrowie (choćby zdrowie psychiczne) kobiety? Ramy funkcjonujących narracji pozwalają nam tylko na przyznanie, że aborcja to „mniejsze zło”, że jej ceną musi być trauma, że jest grzech i kara. W relacjach kobiet młodszych roczników mówiących o doświadczeniu aborcji, niezależnie od poglądów czy tego jak przebiegał zabieg, pojawiają się nieobecne w przekazach starszych pokoleń kobiet, określenia zarodków czy płodów jako: „tamto dziecko”, „moje dziecko”. Inne sformułowania są postrzegane jako skrajne. Nie są praktycznie obecne w mainstreamowych mediach. Co najwyżej w wywiadach, gdzie znana aktorka, piosenkarka czy działaczka, jako swojego rodzaju „celebrytka” dostaje prawo do bycia bardziej radykalną, ale za cenę, odcięcia się od niej, przemilczenia, potępienia jej przez nas – „zwykłe kobiety”.

Osoby uważające się za liberalne i za prawem kobiet do wyboru, mówiąc o aborcji, dodają zawsze „ale”: „wybór jest ważny, ale aborcja jest zła, „…ale wszyscy przecież wiemy, że aborcja jest traumą”, „…ale aborcja nie może być ok, ok to może być co najwyżej zupa” itd (cytaty z mediów i komentarzy z ostatniego czasu).

Zarówno aborcja, jak i doświadczenie jej jako ulgi przez pacjentkę może być zwyczajne, jak przy innych zabiegach. Tymczasem przyjęliśmy/łyśmy narrację opartą na wielu fałszywych danych. Zastępujemy je wyobrażeniami. Tak jesteśmy o nich przekonani/e, że przyjmujemy je jako opis rzeczywistości. Według istotnych statystycznie badań z 2014 i 2016 roku ryzyko wystąpienia zaburzeń psychicznych u kobiet jest związane ze stresem wynikającym z niechcianej ciąży, nie jest skorelowane z doświadczeniem lub nie aborcji. Analiza artykułów i doniesień naukowych na temat tzw. syndromu postaborcyjnego dość klarownie pokazuje, że taki syndrom po prostu nie istnieje. Wszystkie badania próbujące go wykazać są bardzo słabe metodologicznie, charakteryzują się bądź brakiem kontroli, bądź nieuwzględnianiem czynników, które miałyby wpływ na wynik. Jednym słowem przyjęliśmy istnienie syndromu postaborcyjnego, jak nasi przodkowie „fakt”, że ziemia jest płaska.

Początek mojej świadomości społeczno-polityczno-kobiecej (feministyczną jeszcze wtedy jej nie nazywałam) przypadł na rok 1989, kiedy wybuchł temat wprowadzenia restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej. W moim domu ten temat był żywy, rodzice należeli do ROAD, a potem tata czynnie działał w polityce we frakcji społeczno-liberalnej Unii Demokratycznej. Miałam okazję przysłuchiwać się rozmowom, w których uczestniczyły i uczestniczyli Zofia Kuratowska, Barbara Labuda, Zbigniew Bujak czy Marek Balicki. Podkreślam to, bo stałam się przez to uczestniczką i obserwatorką zmieniających się granic narracji na temat aborcji – to działo się na moich oczach wtedy i potem przez następne 28 lat. Pamiętam pierwsze sondaże dotyczące opinii społecznej na temat regulowania prawa do przerwania ciąży. 20% było za całkowitym zakazem aborcji, a 25% za możliwością aborcji bez ograniczeń. Natomiast ponad połowa badanych deklarowała, że w ewentualnym referendum (nigdy się nie odbyło) głosowałaby za aborcją bez ograniczeń. W mediach, w debacie publicznej nie istniały jeszcze wtedy „syndromy postaborcyjne”, „życie poczęte” ani tym bardziej (to element późniejszej narracji) „dzieci poczęte”. Doskonale pamiętam to moje początkowe zadziwienie nastolatki – jakim prawem i dlaczego w ogóle jacyś politycy czy duchowni postanowili wtrącać się do moich jako kobiety suwerennych decyzji o swoim własnym ciele. Naprawdę nie mogłam tego zrozumieć. Dziś dla wchodzących w życie nastolatek to norma, a moi synowie, którym tłumaczyłam, o co chodzi z tą całą walką, tak samo jak przed 29 laty moi rodzice tłumaczyli mnie, przyjęli, zrozumieli, ale na wszelki wypadek upewnili się, czy przypadkiem nie miałam pomysłu, by „ich usunąć”. Nie pamiętam, by taka myśl w ogóle pojawiła się w mojej nastoletniej głowie. Tamtą rzeczywistość opisywały jeszcze zupełnie inne słowa.

Jak pokazuje analiza CBOS zwrot ku bardziej konserwatywnym opiniom na temat aborcji nastąpił w latach dziewięćdziesiątych. Mimo iż zwolennicy aborcji liczebnie dominowali nad jej przeciwnikami, różnica stopniowo malała. W przekazie mainstreamu coraz częściej pojawiały się zwroty, które przesuwały obowiązujące narracje w coraz bardziej restrykcyjnym kierunku.

W 1993 roku zastąpiono obowiązującą ustawę z 1956 roku „o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży” ustawą „o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży”. De facto wtedy jeszcze wprowadzenie tego prawa postrzegano jako początek zakazu aborcji w Polsce. Dopiero potem sprawa praw kobiet stała się kartą przetargową kolejnych sił politycznych. Kolejne świeckie władze (łącznie z czwartą władzą) chciały się z Kościołem układać (to prawicowe) lub nie chciały z Kościołem konfliktów (to lewicowe i centrowe – do wygrania było wejście Polski do UE). Właśnie wtedy ustabilizowała się narracja o kompromisie. Dziś „dobrym kompromisem” zwą ją niemal wszystkie siły polityczne. Zdania wiele lat powtarzane w końcu stają się prawdą. Wolnościowa strona sceny politycznej, wolnościowe media odpuszczały walkę o słowa, gdy tymczasem konserwatywne zawłaszczały kolejne obszary: zarodki i płody zastąpiono najpierw „życiem poczętym”, potem „dzieckiem poczętym”, w końcu po prostu „dzieckiem”, a nawet „dzieciątkiem”.

Skrajnie prawicowa strona mówiła o „zabijaniu dzieci”, „holokauście zarodków”, ilustrowała to fotografiami zakrwawionych płodów. Ale jednocześnie w mainstreamowym przekazie coraz częściej w zestawieniu z aborcją pojawiały się zwroty: „nieszczęście”, „trauma”, „syndrom postaborcyjny”. Mówili o tym lewicowi i centrowi politycy, mówiły i pisały o tym centrolewicowo i centrowo zorientowane media. Jednocześnie te same media coraz częściej i chętniej zapraszały do debaty działaczy i polityków o skrajnych prawicowych poglądach, a coraz bardziej wyciszały tych skrajnie lewych. Tych skrajnie prawicowych zapraszali na medialny ring z centrowymi czy centrolewicowymi, tworząc tym samym sztuczną symetrię. Blisko 30 lat tych praktyk, postępującego procesu, przyniosło skutki, które dla badaczy dawno były do przewidzenia. Jak zmieniał się ten język można łatwo dziś prześledzić (zrobiłam to bez trudu) patrząc wstecz – analizując przekazy medialne z poprzednich lat. Widać to czarno na białym. Lecz przecież, gdy jest się w środku, gdy się to dzieje, gdy jest takim przekazem faszerowanym (faszerowaną), gdy się z tym przekazem w tle wchodzi w życie (kolejne roczniki), nie zauważa się tego. 

Napisałam o tym procesie, bo jego efekt opisuje rzeczywistość, w której dziś funkcjonujemy. O prawa kobiet walczyły i pracowały oddolnie organizacje pozarządowe i grupy nieformalne. Temat pojawiał się niszowo na corocznych manifach. I tak dojechałyśmy i dojechaliśmy do jesieni 2015 roku, kiedy PIS wygrał wybory i zaczęło się zawłaszczanie kolejnych obszarów obywatelskich swobód, w tym praw kobiet. Po latach letniego niby-kompromisu, nagle przyszli tacy, którzy postanowili ograniczyć wolność kobiet do decydowania o sobie jeszcze dotkliwiej. Kobiety wyszły na ulicę i tu ma swój początek szansa na radykalną zmianę. By móc ją jednak przeprowadzić, musimy uświadomić sobie, że nie wystarczy mówić, trzeba znaleźć język, bo w tym obowiązującym nie ma możliwości, by nazwać problem. Usilnie próbując, odbijamy się tylko od ściany do ściany. Jesteśmy nasączone językiem traumy, dzieciątek i winy. Dałyśmy się zindoktrynować. Traktujemy jak oczywistość efekt postępującego przemocowego procesu, w którym granice debaty były zacieśniane, a środek symetrii przesuwany. Nadszedł wreszcie czas na odarcie aborcji ze stygmatu „bardzo poważnej decyzji”, „dylematu moralnego”. Myślę, że dokonuje się właśnie ważna zmiana. Zmiany bolą (jak widać po reakcjach), ale niesprawiedliwość wynikająca z ich braku boli bardziej i boli już za długo. O takim długotrwałym bólu się nie myśli, co nie znaczy, że on nie znika. Ja widzę nadzieję na horyzoncie.

Według mnie okładka WO to krok milowy w odzyskiwaniu symetrii w języku. Ogromnie ważny krok i sądzę, że dobrze przemyślany ze wszystkimi jego konsekwencjami, też podziałem, który musiał się najpierw wytworzyć, ale właśnie dlatego, że w sposób permanentny i przemocowy konsekwentnie przez ostatnie 29 lat odebrano nam język. Słyszę wokół, że okładka „irytuje”, „budzi mieszane uczucia”, „dzieli kobiety”, „potęguje polityczność problemu”. Naprawdę?

Nie oszukujmy się. Ten problem jest polityczny! Udawanie, że nie jest, nie ma sensu. Za to jest do ugrania coś o wiele ważniejszego: to walka o kobiety. Czasem przemoc (np. zatrzymanie ręki która cię tłucze siłą jest niezbędne i paradoksalnie mniej przemocowe niż pozwalanie na przekraczanie granic dalej i dalej). A dialog, wzajemne zrozumienie, wysłuchanie jest możliwe tylko, gdy mamy sytuację równowagi. Gdy jej nie mamy, nie ma mowy o dialogu, to są w najlepszym razie nierówne negocjacje. To, co ta okładka i to hasło otwiera, to pokazanie, że są inne słowa, o których już zapomniałyśmy, że jeśli na jednym biegunie jest: „aborcja jest morderstwem i czystym złem”, to na drugim musi być, że „aborcja jest super”. To są dwie skrajności, które dopiero pozwolą wyznaczyć cały różnorodny środek naszych indywidualnych relacji do aborcji. To wtedy jest o nas – kobietach i wtedy możemy prowadzić dialog. Gdy za skrajnie wolnościowe uważamy hasło: „aborcja jest zła, ale musimy mieć do niej prawo”, tzn., że nie mamy symetrii, że nie mamy słów, którymi byśmy mogły prowadzić jakiekolwiek dialogi. Dziewczyny z WO nie tyle „strzeliły sobie w stopę”, jak mówią niektóre komentarze, co dzielnie wzięły to na klatę. I ja im dziękuję za to, bo wiem, że to duży koszt za ważną sprawę.

design & theme: www.bazingadesigns.com