Dlaczego autorki „Papierowych feministów” dowiadują się o swojej sprawie z mediów, a nie z prokuratury? #MeToo

Maja Staśko, Kamila Kuryło


Na początku roku rząd próbował sprawić, by jednorazowe pobicie nie było przemocą. Wczoraj na portalu wpolityce.pl pojawiła się informacja, że postępowanie w sprawie molestowania, mobbingu i gwałtu zostało umorzone. Jak wynika z opublikowanych tekstów, prokuratura nie doszukała się „znamion czynu zabronionego”. Nie widziała też „interesu społecznego w kontynuowaniu ścigania z urzędu”. Autorki „Papierowych feministów” wczoraj rano dowiedziały się więc o umorzeniu sprawy. Dowiedziały się tego z mediów, z zapowiedzią, że wkrótce pojawią się „kulisy tej bulwersującej sprawy”. Kilka godzin później przeczytały zniekształcone fragmenty swoich zeznań na portalu wpolityce.pl. Jako news w sprawie „seksafery na lewicy”.

Ilustracja Zuzanna Loch

W jaki sposób media dowiedziały się o umorzeniu śledztwa wcześniej niż osoby pokrzywdzone? Ujawnianie informacji z postępowania przygotowawczego bez zgody prokuratora nie tylko jest na wskroś nieetyczne, lecz także stanowi przestępstwo. Zgodnie z art. 241 §1 kodeksu karnego „Kto bez zezwolenia rozpowszechnia publicznie wiadomości z postępowania przygotowawczego, zanim zostały ujawnione w postępowaniu sądowym, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Czy zatem prokurator wydał na to zgodę?

Autorki listu nie zostały poinformowane, by ktokolwiek inny – w tym dziennikarze – otrzymał dostęp do akt sprawy i zgodę na wykorzystanie tak zebranych materiałów. Obecnie próbujemy więc ustalić, jak doszło do ujawnienia informacji ze śledztwa i – jeśli nasze podejrzenia się potwierdzą – podejmiemy stosowne kroki prawne w celu pociągnięcia do odpowiedzialności karnej osób, które są temu winne. Tymczasem media bezkarnie i bez pytania o zdanie kobiet powielają informację o umorzeniu śledztwa, z którą najbardziej zainteresowane – osoby pokrzywdzone – nie miały dotychczas nawet okazji się zapoznać. To tylko kolejny dowód, jak traktowane są kobiety doświadczające przemocy w Polsce.

Od lat większość spraw dotyczących przemocy wobec kobiet kończy się umorzeniem. Według raportu Fundacji „STER” w części prokuratur umorzono nawet ponad 90% spraw o gwałt. W 67% przypadków – z braku dowodów lub ze względu na to, że „czyn nie zawierał znamion czynu zabronionego”. Takie są konsekwencje prawne przerwania milczenia – niestety, rzadko dotykają sprawcę. Ale to nie jedyne konsekwencje. Po ujawnieniu przemocy media i środowisko oceniają każdy ruch kobiety, która zdecydowała się ujawnić sprawcę.

Krytykują, jak wygląda, jak się zachowuje i jaką ma przeszłość. To wszystko ma służyć do podważenia jej wiarygodności. Udowodnić, że nie „zasłużyła”, by stanąć po jej stronie. Portal wpolityce.pl oczywiście także nie publikuje zeznań poszkodowanych, by pokazać ogrom cierpienia i krzywdy kobiet. Robi to wbrew ich woli, by je uciszyć.

Natalia Skoczylas z Feminoteki podkreśla, że ujawnienie zeznań, niezależnie od tego, czy w tym przypadku wypełnia znamiona czynu zabronionego, jest przede wszystkim ohydną manipulacją mającą na celu postawić w niekorzystnym świetle osoby, które zdecydowały się opowiedzieć o doświadczeniu przemocy. Dziennikarz wpolityce.pl w bezlitosny sposób posługuje się dobrze znanymi stereotypami na temat przemocy seksualnej, żeby ośmieszyć autorki „Papierowych feministów” i odebrać im wiarygodność. Należy zatem przypomnieć, że to nie narkotyki i alkohol gwałcą czy biją, tylko człowiek. Pozostawanie w romantycznej relacji także nie usprawiedliwia aktów przemocy.

Dla kobiet, które doświadczyły przemocy, zeznania w prokuraturze to często bardzo trudne doświadczenie. Najlepiej, jeśli przyjmuje je kobieta. Towarzyszy im psycholog. Potrzeba zapewnić im pełne poczucie bezpieczeństwa i pewność, że mogą bez obaw mówić. Powracanie do tych wspomnień bywa bolesne. Czasem kobiety płaczą, nie mogą złapać oddechu, czasem potrzebują wyjść i odetchnąć, czasem kontynuują kiedy indziej, czasem mówią bez emocji. Reagują bardzo różnie. Ale za każdym razem trzeba olbrzymiej empatii i wrażliwości, żeby ponownie nie skrzywdzić osoby, która doświadczyła przemocy. Na prokuraturze i policji kobiety nie zawsze mogą na nią liczyć. Uporczywe pytania o narkotyki, alkohol, związek, strój czy makijaż, komentarze dotyczące „prowadzenia się” mają wywoływać w nich poczucie winy.

Według raportu STER-u ponad 90% kobiet nie zgłasza gwałtu na policji. Czy po tym, jak prawicowy portal postanowił wykorzystać krzywdę kobiet do szczucia na poszkodowane i podbijania sobie zasięgów, kolejna osoba zdecyduje się zgłosić przemoc? Skąd może mieć pewność, że to jej zeznania nie zostaną opublikowane? Kobiety nie tylko mogą być niemal pewne, że ich zgłoszenie zostanie umorzone, a w trakcie przesłuchania doświadczą wielu nieprzyjemnych sytuacji – muszą się jeszcze dodatkowo obawiać o to, co stanie się dalej z ich zeznaniami. To demonstracja władzy, powtórzenie czynu sprawcy: całkowite pozbawienie ich kontroli. Przemoc seksualna to nie seksafera, a zeznania kobiet to nie news do mediów.

Liberalni komentatorzy z oburzeniem piszą, że sprawa została wykorzystana do inwigilacji lewicowego środowiska. Że to „sieć na niepokornych”. Gdzie oni w ogóle żyją? Policja i władza od lat wykorzystują krzywdzone osoby i grupy do własnych politycznych gierek. Władza nie widzi „interesu społecznego” w ochronie kobiet, pracowników, lokatorów, osób z niepełnosprawnościami czy ich opiekunek. To się nie dzieje od dziś – i trzeba być ślepym, by tego wcześniej nie dostrzec.

Jednocześnie liberalni komentatorzy, choć zarzucają prokuraturze działanie inwigilujące i podważają jej działania, ufają jej całkowicie, gdy chodzi o decyzję o umorzeniu postępowanie dotyczącego przemocy seksualnej. Ich nieufność do systemu sprawiedliwości kończy się w momencie, gdy osoba podejrzewana o przemoc może pozostać bezkarna. Może zamiast heroicznie bronić sądów warto byłoby je jednak zmienić – tak, by wreszcie przestały działać na rzecz najsilniejszych?

Kobiety nie ufają sądom i prokuraturze – trudno im się dziwić – i nie zgłaszają spraw. Statystyki dla rządzących zapowiadają się więc coraz lepiej: przemocy w Polsce według zgłoszeń może być coraz mniej. Gdyby jednorazowa przemoc nie została uznana za przemoc domową, byłoby ich jeszcze mniej. Przemoc może być widocznie tylko wtedy, gdy uczestniczki przeklęły na manifestacji albo gdy podeszły pod biuro PiS-u po proteście w Poznaniu. Tam policja użyła wobec nich siły, po czym kilkoro uczestników i uczestniczek Czarnego Protestu zostało pociągniętych do odpowiedzialności – za naruszenie nietykalności cielesnej policjantów i udział w zgromadzeniu, które miało utrudniać działania funkcjonariuszy. Sprawa toczy się już od ponad dwóch lat. Zarzuty dotyczące agresji policjantów szybko zostały uchylone. Po odwołaniu sprawa trafiła do tej samej prokurator, która ją wcześniej uchyliła.

Autorytarna prawica z całej siły chce pokazać, że problemu przemocy w Polsce nie ma: próbuje zaniżać statystyki przez zmianę definicji przemocy domowej, udaje, że zajmuje się sprawą przemocy – przecież rozpoczyna postępowanie – ale w ostateczności znów „nie doszukano się znamion czynu zabronionego”, a cała sprawa służy głównie do tego, by szczuć na poszkodowane, poniżać je i organizować kolejne demonstracje władzy. Podczas tych miesięcy ciągle słyszałyśmy upomnienia o szanowaniu demokracji i jej standardów, gdy próbowałyśmy opowiadać o naszych doświadczeniach. Ale nie ma bardziej demokratycznych założeń niż ochrona interesów pokrzywdzonych w sprawach dotyczących przemocy – seksualnej czy ekonomicznej. Po prostu nie ma.

Wielcy cierpiętnicy walczący o dobre imię Polski kosztem zdrowia i życia kobiet – mamy dość!

design & theme: www.bazingadesigns.com