Czytając klasyków: Strach przed lataniem nie maleje

Sięganie po książki łamiące tabu, „przełomowe dzieła” minionych epok, budzi we mnie zazwyczaj spore obawy. Z mojego doświadczenia wynika bowiem jasno – istnieje duże ryzyko, że lektura nie przerwała próby czasu. Coś, co kiedyś szokowało – teraz denerwuje nachalnością czy manieryzmem. Obserwacje czy wątki fabularne – kiedyś pionierskie, wyzwalające literaturę od kolejnych przemilczeń, teraz – po latach – tchną banałem. 

Z drugiej strony, zupełne odrzucenie tych dzieł również niespecjalnie wchodzi w grę. W końcu to na kartach tych, a nie innych powieści padły po raz pierwszy jakieś mity, po raz pierwszy dopuszczono do głosu jakieś emocje, dano prawo istnienia jakimś potrzebom, wyznaczono nowe standardy tego, co akceptowalne. 

123

I chociaż kusi mnie bardzo, żeby książkę Jong wrzucić do tej właśnie kategorii lektur – ważnych, acz nieco przedawnionych – to nie do końca mogę to zrobić. Owszem – wulgarność języka już dziś nie szokuje, tylko raczej zniesmacza. Tak – wyzwolona seksualność bohaterki to dla dzisiejszego czytelnika/czytelniczki zupełne nihil novi. Jednak – niestety – pewne dylematy, przemyślenia, odczucia bohaterki są równie aktualne we współczesnym kontekście, co w latach 70-tych ubiegłego wieku – czasach powstania książki. Mimo przełamania różnych tabu, niektóre schematy ról kobiecych i stawiane względem nich oczekiwania społeczne pozostają podobne do dziś, uwierając równie mocno co kiedyś. 

Żeby nie rzucać moich spostrzeżeń tak zupełnie bez kontekstu – naszkicuję ogólny zarys fabuły. Oto Isadora – pochodząca z Nowego Yorku poetka żydowskiego pochodzenia (często w książce podkreślanego) – zaburza sztywne status quo swojego drugiego małżeństwa wdając się podczas wyjazdu do Wiednia w nagły romans z Anglikiem-psychoterapeutą, wszystko to zaś na oczach swojego współmałżonka, również psychoterapeuty. Przyczyny „zdrady” są różne: erotyczna fascynacja nowym mężczyzną, brak ciepła w relacji z mężem, zwyczajna nuda. W miarę rozwoju opowieści poznajemy też całą erotyczno-miłosną historię życia Isadory. 

Co jest więc w książce aktualnego, godnego przemyślenia pod kątem powolności zmian w niektórych sferach relacji społecznych? Uderza przede wszystkim stopień uzależnienia emocjonalnego opisywanych kobiet od mężczyzn. Uczucie spokoju i spełnienia mogą one osiągnąć tylko w małżeństwie, małżeństwo niesatysfakcjonujące jest lepsze od samotności. Jedynym, co pozwala bohaterce na pewną dozę niezależności emocjonalnej, jest jej sztuka – pisarstwo. I tylko dzięki niej może ona rozważać niestandardowe rozwiązania takie jak brak potomstwa – czy ewentualna samotność. 

Wyzwolenie seksualne nie wiąże się, jak się okazuje, z niezależnością. Podobnie jak samodzielność ekonomiczna czy nawet – twórcza. Są one przykrywką, która skrywa daleko głębsze i trudniejsze do rozplecenia zależności emocjonalne. Motywacja dla tworzenia związku może by różna, jednak niższy status „kobiety samotnej” w społeczeństwie okazuje się być silniejszym podświadomym argumentem niż – dajmy na to – faktyczny lęk przed samotnością. Czy nie jest tak i dziś? Obiektywny sukces materialno-zawodowy rzadko kiedy wystarcza jako przekonująca definicja spełnionego życia Polki. No bo, przykładowo, dlaczego znam status rodzinny każdej polityczki i nie orientuję się w tej materii zupełnie w przypadku większości mężczyzn u władzy? 

Jaka wizja miłości idealnej dominuje w narracji bohaterki? To zrozumienie bez słów, przeniknięcie się, stopienie dwóch w jedno. Porzucenie swojej indywidualności na rzecz dwuosobowej jedności. Nierealistyczne oczekiwania mentalnego i emocjonalnego zespolenia, dzięki czemu nie trzeba na głos formułować własnych oczekiwań czy pragnień – druga osoba po prostu o nich wie. Dla mnie świetnym przykładem na to, że owe oczekiwania, te strategie budowania związków wcale się nie przedawniły, jest dzisiejsza popularność książek takich jak „50 twarzy Grey’a” czy sagi „Zmierzch”. Dalej wolimy liczyć na to, że ktoś za nas coś odgadnie, ktoś nam da to, o co nie mamy odwagi jako kobiety poprosić. 

Jest oczywiście również – coraz bardziej problematyczna dla przekraczającej 30-stkę bohaterki – kwestia macierzyństwa. Presja posiadania potomstwa, wywierana na nią przez jej płodne siostry, równała się może tylko presji wywieranej przez matkę na robienie kariery. Macierzyństwo i kariera już wtedy były widziane jako cele rozłączne, z tym pierwszym jako znacznie bardziej przystającym kobiecie. I tu po raz kolejny pojawia się zupełnie przecież współczesny wątek „niepełności” kobiety nieposiadającej dzieci. Macierzyństwo jest czynnikiem definiującym kobiecość, nie zaś doświadczeniem, na które można się – lub nie – zdecydować. Zauważmy, że kobiety które w potocznym myśleniu widziane są jako powiązane z bezdzietnością: „stare panny” „feministki” „zakonnice” – są postrzegane jako bezpłciowe, „niekobiece”.

Zarysowane przez Jong na początku lat 70-tych problemy, wciąż są obecne w równościowym dyskursie działaczek ruchów kobiecych. Mimo że ubrane na łamach powieści w formę, która może dziś razić – są wciąż bardzo aktualne. I chociażby z tego względu warto „Strach przed lataniem” wciąż czytać, by uświadomić sobie – nawet w skali własnych percepcji i oczekiwań – ile jest jeszcze do przepracowania. 

Recenzuje: Anna Gotowska

Erica Jong, „Strach przed lataniem”

Rok: 1998

 Zysk-i-S-ka

design & theme: www.bazingadesigns.com