Belczyk: Polityka „prorodzinna”

Zdarzyło się. Wpadliśmy. Nie planowaliśmy dziecka i chociaż teraz mamy z malucha dużo radości, to wtedy ogarnęła nas czarna rozpacz. Jak my sobie z tym poradzimy? Opcja wyjazdu na Słowację, by ciążę usunąć, została szybko odrzucona. Trochę ze względu na całkowity brak wsparcia (lekarz: „nie będziemy tu rozmawiać o żadnej aborcji”) czy też brak funduszy, a może po prostu ze względu na lęk przed taką decyzją. Stało się. Spodziewaliśmy się dziecka. 

PregnancyFoetus

Na sytuację w Polsce zawsze starałam się patrzeć przychylnym okiem. Wiadomo, jest trudno – z tych albo innych przyczyn – i trzeba to zaakceptować, bo inaczej zje nas frustracja. Na to podejście nakładało się jeszcze przekonanie, że choćbym nawet się wkurzała, złościła i groziła państwu palcem, to i tak nic by się nie zmieniło.

No i proszę, wraz z rosnącym brzuchem rosło też rozczarowanie, zanikało natomiast zrozumienie i akceptacja. Znaleźliśmy się nagle w bardzo trudnej sytuacji. Jeszcze niedawno planowaliśmy wyjazdy na końce świata, rzuciliśmy pracę i czekaliśmy na datę naszej podróży w jedną stronę. Wtedy na teście ciążowym pojawiły się dwa paski. Zostaliśmy w Warszawie bez pracy i z dzieckiem w drodze. Jemu w końcu udało się coś znaleźć, najpierw zastępczo, potem już lepiej i bardziej konkretnie. Ale ja? Mogłam szukać pracy i oszukiwać potencjalnego pracodawcę, że to tylko wzdęcie albo mogłam spróbować oszukać system. Znalezienie pracy w warszawskich warunkach trwa około trzech miesięcy, więc gdy ktoś wreszcie oddzwonił, byłam już w piątym miesiącu i mój stan przy nadziei był coraz trudniejszy do ukrycia. I owszem, nadzieję miałam, spodziewałam się także, nie tylko dziecka, ale i cudu, który się nie zdarzył. Pracy nie zdobyłam. Druga możliwość, czyli zakładanie firmy i opłata najwyższej składki tuż przed rozwiązaniem wydała mi się zbyt ryzykowna, nie mówiąc już o tym, że brakowało gotówki na opłacenie tejże składki. W końcu, dzięki pomocy rodziny, zostałam zatrudniona za najniższą krajową i takiej właśnie wysokości jest mój zasiłek macierzyński. Współczuję tym przyszłym mamom, które miały mniej szczęścia. 

Wreszcie przyszło rozwiązanie. Nowy obywatel patrzy już na to samo niebo, co my. Obywatel, który ponoć ma zarabiać na nasze emerytury. Ma coś temu naszemu państwu dać. Czy dostanie coś w zamian? 

Jednorazowa zapomoga z tytułu urodzenia się dziecka, czyli becikowe. Do zeszłego roku wystarczył akt urodzenia dziecka, żeby te tysiąc złotych zdobyć. Jednak od 2013 roku przepisy się zmieniły. Jednorazowej zapomogi nie dostaje już każdy. Żeby ją dostać, należy udowodnić, że na osobę w rodzinie przypada mniej niż 1922,00 zł netto miesięcznie. A żeby to udowodnić, nie wystarczy oświadczenie. Dzwonię do urzędu i dowiaduję się, jakie dokumenty powinnam zebrać, żeby państwo uwierzyło, że jestem biedna. Oto one:

– zaświadczenie z Urzędu Skarbowego o dochodach z 2011 roku, 

– PIT 11 z tego samego roku, żeby powyższe zaświadczenie poświadczyć,

– zaświadczenie z ZUS-u lub pracodawcy o odprowadzonych składkach zdrowotnych w 2011 roku, 

– umowy zlecenia/o dzieło z 2011 roku, 

– aktualne umowy o pracę, do wglądu,

– zaświadczenie lekarskie (potwierdzające pozostawanie kobiety pod opieką medyczną nie później niż od 10. tygodnia ciąży. Czyli te przyszłe mamy, które zgłosiły się w 8. tygodniu ciąży i dostały termin wizyty w ramach Narodowego Funduszy Zdrowia za trzy tygodnie, mogą zapomnieć o becikowym.),

– akt urodzenia dziecka,

– dowody obojga rodziców.

Myślę sobie, będę udawać samotną matkę. Przecież nie mamy ślubu. Ściągam wózek z czwartego piętra i czekam na przystanku na niskopodłogowy. Gdybym miała samochód, sprawa wyglądałaby inaczej, ale wtedy też pewnie należałabym już do „bogatych” i becikowego bym nie dostała. W końcu udaje mi się dotrzeć do Urzędu Skarbowego. Wypełniam wniosek, zaświadczenie będzie do odebrania po 7 dniach roboczych. Więc za tydzień czeka mnie ta sama wyprawa. Następnego dnia ZUS, wypełniam dwa wnioski, bo w 2011 roku miałam dwie umowy zlecenia. Tu już idą mi na rękę, zaświadczenie przyjdzie pocztą.  Wreszcie, wybieram się do Oddziału Spraw Społecznych i Zdrowia mojej dzielnicy i wypełniam wniosek. Koło mnie dzidzia, która zaczyna się niepokoić. Wyskakuje mój numerek, bobas płacze, ja próbuje zebrać wszystkie dokumenty, kurtkę i kocyk i wturlać się do kolejnego pomieszczenia, gdzie składa się wnioski. Nikt nie otwiera mi drzwi, nie udaje mi się zebrać wszystkiego, kiedy wyświetla się kolejny numerek, następna osoba pakuje się niesłusznie przede mnie. Wyjaśniam sprawę, wchodzę wreszcie do środka i pani w okienku mówi mi, że jeśli dziecko zostało uznane, to potrzebuje także dokumentów tzw. pana. Wypisuje mi jeszcze jedno wypracowanie z zaświadczeniami, które muszę zgromadzić. Turlam się z wózkiem z powrotem do domu i postanawiam, że jednak ten tysiąc państwu wyrwę, że się nie poddam. Tylko czy naprawdę tak to powinno wyglądać? 

Wracam i myślę o tych wszystkich pieluszkach, ubrankach i lekach. I o szczepionce na pneumokoki, która ratuje dzieci przed ślepotą, opóźnieniem w rozwoju, a nawet śmiercią. Nierefundowanej w Polsce, w przeciwieństwie do innych krajów Unii, której dawka kosztuje 280 zł, a są cztery. Ponieważ, jak głosi kampania promująca szczepionkę, „szczepię, bo kocham”. I myślę też o naszej polityce prorodzinnej, której nie ma i że w statystykach urodzin jesteśmy zaraz za Nauru, malutką wyspą na Pacyfiku. I choć nie wierzę w Boga, to prędzej uwierzę, że jak Bóg daje dziecko, to da także na dziecko, niż że zrobi to państwo.

 Katarzyna Belczyk

Korekta: Judyta Gulczyńska

design & theme: www.bazingadesigns.com