Ten pani, ta pan. 10 lat po Le Madame

Grzegorz Stompor

Dziesięć lat temu zamknięto klub Le Madame. Nie pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz pojawiłem się w tym miejscu, ale dobrze pamiętam wrażenie, jakie na mnie wywarło. Bo przecież w latach 90. i w pierwszej połowie pierwszej dekady XXI wieku knajpy i kluby wyglądały mniej więcej tak: parę stołów z ciemnego drewna, parę długich ław, na ścianach jakaś ohydna boazeria lub majtkowy kolor, byle jaki bar, byle jacy barmani, rozcieńczone i pachnące szmatą piwo, wstrętny kibel. Zaduch i koszmarna muzyka. Do dziś pozostało jeszcze trochę takich miejsc, ściągających wielbicieli szant i heavy metalu, ale wtedy stanowiły one większość.

Warszawa-klub_Le_Madame

Wtem! Przekraczając próg Le Madame człowiek mógł się poczuć jak w Berlinie, Londynie, Pradze czy Amsterdamie (nieważne, że nie tak znowu wielu z nas jeździło w tamtych czasach za granicę eksplorować nocne życie wielkich miast). Łóżka w głównej sali? Darkroom?! To był pełen odjazd. A przede wszystkim atmosfera tego miejsca.

W tamtych czasach byłem tzw. normalsem: zwykłe trampki, jeansy i bluza, zero tatuaży, fryzura od sieciowego fryzjera; pewnie dlatego początkowo czułem się onieśmielony obecnością kolorowo ubranych ludzi z kolczykami tu i tam, mówiącymi nie do końca znanym mi slangiem. Wkrótce potem jednak miejsce to stało się dla mnie jednym z głównych przystanków na popołudniowo-wieczorno-nocnej mapie Warszawy. Onieśmielenie przeistoczyło się w poczucie komfortu. To tu wpadałem na piwo po zajęciach na uczelni, to tu umawiałem się wieczorami ze znajomymi, tu przychodziłem na koncerty, tu oglądałem monodramy. Tu, przede wszystkim, wokół mnie przytulały się gejowskie i lesbijskie pary, wpadały osoby transpłciowe, co pozwoliło mi odczuć namiastkę w pełni akceptującego społeczeństwa, o którym od jakiegoś czasu marzyłem. Taką oazę na brunatnej pustyni. No i tu, choć to drobiazg, w pewien niedzielny wieczór didżej puszczał moje ukochane Boards of Canada na ukojenie weekendowo oszalałych zmysłów.

Kiedy okazało się, że klub zostanie zamknięty na mocy grubymi nićmi szytej decyzji prezydenta miasta, było dla mnie zrozumiałe, że będę go bronił. W tym celu wziąłem zwolnienie z pracy i stawiłem się na okupację.

Nie przebywałem w klubie przez cały tydzień, zdarzało mi się nocować w domu, ale starałem się bywać na miejscu jak najczęściej. Pamiętam nocne warty na barykadzie z keg, pamiętam rolki papieru toaletowego wrzucane do środka ponad barykadą; pamiętam, jak z moją ówczesną dziewczyną wyszliśmy zrobić zakupy żywnościowe, a po powrocie nie mogliśmy dostać się do środka, gdyż wejście zapieczętował taśmą komornik w asyście policjantów, po czym – po krótkiej chwili napięcia – podnieśliśmy taśmę i przeszliśmy pod nią do klubu, ku oklaskom ze strony zgromadzonych w środku; pamiętam poszukiwania jakiejkolwiek książki Stanisława Lema w księgarniach w dniu jego śmierci, aby móc zorganizować odczyt; pamiętam wizytę Marka Borowskiego, wizyta Johna Malkovicha jakoś mi umknęła.

Pamiętam, jak rano zerwał mnie telefon, że już po wszystkim, że wynieśli, zamknęli, zaspawali i moją jazdę autobusem pod bramę wejściową na Koźlej z poczuciem totalnej porażki i kotłującego się we mnie gniewu. Pamiętam późniejsze demonstracje domagające się przywrócenia działalności klubu – do dziś mam przypinkę z napisem „Republika Le Madame”. Podczas okupacji poznałem kilka interesujących osób, i choć raczej pozostawałem na uboczu, to miałem wrażenie, że uczestniczę w ważnym wydarzeniu w obronie wolności wypowiedzi artystycznej i autoekspresji, w obronie wszelkich form seksualności i kolorów skóry, w obronie wolnego myślenia i prawa do odrzucenia dogmatów sterujących większością społeczeństwa. Było to dla mnie jedno z pierwszych znaczących wydarzeń, idących pod prąd oczekiwaniom społecznym, politycznym i rodzinnym i jako takie pozostaje w pamięci jako niezmiernie ważne. Zresztą, twarze osób, które okupowały Le Madame pojawiają się po dziś dzień w niszowych mediach, pod hasłem: aktywistka, aktywista. Musi to oznaczać, że ten epizod nie tylko dla mnie miał wymiar twórczy.

A na koniec przypomnijcie sobie, jaki mieliśmy wtedy klimat polityczny. Nie macie wrażenia deja vu? A nawet czegoś sporo bardziej zatrważającego? Po wyborach w 2007 r. wydawało się przez moment, że truchła nacjonalistów i ultra-katolików odchodzą w niepamięć. Oczywiście, zwycięska partia, czyli PO, nie była partią mojego (i lewicowców) wyboru, ale wydawało się, że jest szansa, iż zaduch mentalny podda się i zostanie pogrzebany pod azbestową płytą.

Naiwnie zapomniałem wówczas o cykliczności historii, o tym, że turbo-polo-kapitalizm zawsze będzie wykluczał całe rzesze, więc wykluczeni znajdą sobie „obcego” do bicia, a na tej fali do głosu dojdą ekstremiści i zaduch powróci.

Tak też się stało. Wtedy broniliśmy klubu, swojego miejsca w mieście, wyspy swobodnej ekspresji i artystycznego fermentu. Dziś musimy bronić Trybunału Konstytucyjnego, trójpodziału władzy, prawa kobiet do aborcji i decydowania o sobie, prawa do wolnych mediów, prawa do odmiennego myślenia. Musimy bronić „odmieńca” przed agresją państwa i innych obywateli/obywatelek, musimy bronić się przed pseudo-patriotami i paramilitarnymi strażnikami czystej, katolickiej Polski. Cykliczność pływów społecznego progresu i regresu jest niepodważalna. Szkoda tylko, że czasy zaduchu powróciły tak szybko.

PS

To bardzo subiektywne wspomnienie. Prawdopodobnie inni uczestnicy i uczestniczki okupacji klubu Le Madame zapamiętali i zapamiętały to wydarzenie zupełnie inaczej. Z chęcią przeczytam ich relacje, jeśli tylko zechcą się nimi podzielić.

design & theme: www.bazingadesigns.com